Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Kasyno Wall Street

Dzienne obroty akcjami na giełdach są dziś ponad 4,2 tys. razy większe niż w 1951 r., a inwestorzy nie otrzymują tego, za co płacą, czyli wypracowanych zysków, ponieważ ich profity niszczą koszty transakcyjne – dowodzi John C. Bogle w „The Clash of the Cultures: Investment vs. Speculation”.
Kasyno Wall Street

85-letni Bogle to prawdziwy weteran branży zarządzania aktywami. Pracuje w niej już ponad 60 lat (zaczynał w 1951 r.). W 1974 r. założył The Vanguard Group, obecnie drugą pod względem wielkości na świecie (742 mld dol. aktywów) firmę zarządzającą funduszami inwestycyjnymi.

Głównym celem publikacji (jej polski tytuł to „Zderzenie kultur: inwestycje kontra spekulacja”) było według autora zwrócenie uwagi na ważną jego zdaniem zmianę, która nastąpiła na rynku kapitałowym w USA. W 1951 r., kiedy rozpoczynał pracę na Wall Street, właściciela zmieniało średnio 15 proc. akcji na rok. Przez kolejne 15 lat ten wskaźnik wzrósł do 35 proc. Pod koniec lat 90. XX w. obrót akcjami wyniósł już 100 proc., w 2005 r. 150 proc., a w 2011 r. 250 proc.

Handel na potęgę

Dało to wzrost dziennych transakcji z 2 mln akcji do 8,5 mld akcji. W USA rocznie zmienia właścicieli 2 bln walorów o szacunkowej wartości 33 bln dol. To 220 proc. kapitalizacji amerykańskiego rynku kapitałowego. Oczywiście części z tych transakcji dokonują inwestorzy długoterminowi, ale bardzo niewielkiej części. Przeciętny aktywnie zarządzany fundusz inwestycyjny wymienia rocznie średnio prawie 100 proc. swoich akcji (od 25 proc. w najbardziej konserwatywnych do 230 proc. w najbardziej skorych do spekulacji funduszach). Dla porównania ten wskaźnik w tzw. funduszach indeksowych (czyli takich, które tylko kopiują skład indeksów giełdowych, nie próbując osiągnąć wyższej od nich stopy zwrotu) wynosi tylko około 7 proc.

W ciągu ostatnich pięciu lat w pierwszych ofertach publicznych firmy zbierały rocznie średnio 45 mld dol. W kolejnych emisjach dochodziło do tego jeszcze 205 mld dol., co razem dawało 250 mld dol. W tym okresie handlowano akcjami o wartości 33 bln dol. Firmy otrzymały w tym czasie od inwestorów 130 razy mniej pieniędzy. Inaczej mówiąc: handel stanowi 99,2 proc. działalności giełdy papierów wartościowych, a dostarczanie kapitału, które teoretycznie powinno być podstawową funkcją parkietu, tylko 0,8 proc.

W 1999 r., kiedy obroty na amerykańskich giełdach były ułamkiem obecnych, Bogle napisał dla „The New York Times” komentarz zatytułowany „The Wall Street Casino” („Kasyno Wall Street”). W 2010 r. komentarz odredakcyjny pod prawie takim samym tytułem („Wall Street Casino”) ukazał się w dzienniku „The New York Times”. Obydwaj autorzy alarmowali, że dramatycznie rosnąca liczba transakcji to drenaż środków należących do inwestorów. Inwestorzy jako grupa mogą zarobić rynkową stopę zwrotu, ale po odjęciu kosztów transakcyjnych. Im będą one wyższe, tym większa będzie różnica między zyskiem inwestorów a rynkową stopą zwrotu. Nawet gdyby te koszty wynosiły tylko 2 proc. kapitału rocznie, to wpływ na stopę zwrotu w długim okresie jest ogromny. Po 60 latach inwestowania przy 7-proc. stopie zwrotu skumulowany wzrost wyniesie 5600 proc. Jeżeli jednak koszty zmniejszą stopę zwrotu do 5 proc., to inwestor zarobi 1700 proc. mniej, czyli będzie o 1/3 biedniejszy.

Kasyno zawsze wygrywa

Bogle zwraca uwagę, że przez koszty inwestorzy jako grupa nie otrzymują tego, za co płacą, czyli zysków wypracowanych przez firmy, których za pośrednictwem akcji są właścicielami. To byłoby możliwe tylko wówczas, gdy koszty wynoszą zero albo prawie zero, jak w przypadku funduszy indeksowych. Tymczasem firmy obsługujące inwestorów dzięki rosnącej liczbie transakcji zbijają majątek bez względu na to, czy inwestorzy zarabiają czy tracą. Zupełnie jak właściciele kasyna.

Pod koniec 2010 r. jeden z zarządzających w firmie Cantor Fitzgerald z Wall Street oświadczył:

– Nie widzę, żadnych różnic między Las Vegas Boulevard a Wall Street: od czasu do czasu mamy w plecy, ale w długim terminie nie możemy stracić.

To część wypowiedzi, w której tłumaczył on, dlaczego jego firma, jeden z największych sprzedawców amerykańskich obligacji rządowych, otworzyła w Las Vegas punkty, w których przyjmuje się zakłady o wyniki zawodów sportowych.

Zdaniem Bogle’a przejęcie rynku kapitałowego przez spekulantów kosztem inwestorów to nie przypadek, lecz skutek zmian, które zaszły w branży. W 1950 r. do inwestorów indywidualnych w USA należało 92 proc. akcji, instytucjonalni mieli 8 proc. rynku. Dziś 70 proc. walorów w USA należy do instytucji, a tylko 30 proc. do inwestorów indywidualnych. Kolejny czynnik to wzrost z jednego w 1949 r. do 4600 liczby tzw. funduszów hedgingowych, które co roku dokonują transakcji o wartości 300–400 proc. aktywów, którymi obracają (wynoszą one 2 bln dol.).

Amerykanie mają wybór

Co zatem mogą zrobić inwestorzy, którzy nie chcą, by ich pieniądze były marnowane na niepotrzebne transakcje? Paul A. Volker, były szef Rezerwy Federalnej oraz członek Rady Doradców Ekonomicznych prezydenta Baracka Obamy, miał ostatnio powiedzieć, że jedyne użyteczne innowacje stworzone przez firmy z branży finansowej w ciągu ostatnich 40 lat to bankomat i fundusz indeksowy. Inwestorzy w USA mają możliwość minimalizowania kosztów, lokując pieniądze właśnie w takie tanie fundusze. Niektóre z nich pobierają rocznie tylko 0,06 proc. oszczędności w postaci opłat, podczas gdy aktywnie zarządzane fundusze nawet 4 proc., czyli ponad 60 razy więcej.

W Polsce nie ma takich możliwości. Te nieliczne fundusze indeksowe, które istnieją w naszym kraju, są kilkadziesiąt razy droższe od amerykańskich. Częściowo wynika to z tego, że inwestuje w nie niewiele osób, a w tej branży korzyści ze skali prowadzonej działalności są duże. Firmy z branży finansowej nie mają motywacji, by promować ten produkt, ponieważ mało na nim zarabiają.

Książkom Bogle’a (napisał ich już 10) można zarzucić, że wszystkie dotyczą tych samych spraw, ale opisanych od trochę innej strony. Są także reklamą firmy autora, ponieważ jest on założycielem największego na świecie funduszu indeksowego. Wydaje się jednak, że mamy do czynienia z przypadkiem, gdy interes sprzedającego jest zbieżny z interesem kupującego i faktycznie dobrze by się stało, gdyby więcej inwestorów posłuchało jego rad, nawet jeżeli przy okazji zarobi na tym firma autora książki.

W corocznym liście do akcjonariuszy swojego funduszu książkę tę polecał Warren Buffet. Publikację odnotowały (w zdecydowanej większości przychylnie) także wszystkie najważniejsze media biznesowe świata, m.in. „The Economist”, „The Financial Times” i „Forbes”. To książka dla każdego, kto poważnie myśli o zarządzaniu własnymi oszczędnościami. Bardziej zainteresowani tematem mogą sięgnąć po inne części trylogii Bogle’a ( „Bogle on Investing: The First 50 Years” z 2001 r. i „Don’t Count on It!” z 2011 r.).

 


Tagi