Autor: Anna Wielopolska

Korespondentka Obserwatora Finansowego w USA.

Koszty politycznych obietnic dopadną każdego

Nie tylko Detroit, które zgłosiło wniosek o upadłość, ma kłopoty. U progu bankructwa stoi osiem metropolii i kilkadziesiąt mniejszych miast, którym brakuje środków głównie na spłatę zobowiązań emerytalnych. Krajowa Liga Miast uspokaja, że sytuacja poprawia się.
Koszty politycznych obietnic dopadną każdego

Detroit. W ciągu pół wieku miasto opuściło ponad 1,3 mln mieszkańców. (CCBy NC ND ifmuth)

Agencje ratingowe S&P i Moody’s uważają, że poważne problemy z finansami ma 61 dużych miast USA, wśród nich m.in. Minneapolis, Portland, Santa Fe, Cincinnati, Filadelfia, Chicago.

Krajowa Liga Miast, związek zrzeszający 19 tys. miast Stanów Zjednoczonych, wskazuje jednak, że sytuacja nie jest tak zła, jak się może wydawać z pozoru. 57 proc. miast osiągnęło w ubiegłym roku lepsze wyniki od zakładanych. Problem jednak, który 18 lipca doprowadził do sądu Detroit, a wcześniej kalifornijskie San Bernardino, Central Falls z Rhode Island czy Jefferson County w Alabamie, nie znika. Przeciwnie — rośnie, bo politycy nadal szafują obietnicami, które z powodu spowolnienia gospodarczego realizuje się nie z wpływów a z kredytów, często pozyskanych z emisji obligacji komunalnych. A to co najbardziej obciąża finanse miast, to koszty wypłaty emerytur dla pracowników, których w Polsce nazwalibyśmy „budżetówką”: pielęgniarek, policjantów czy strażaków.

Trudna droga do upadłości

Bankructwo miast w Stanach Zjednoczonych zdarza się rzadko — w ciągu 30 lat, od 1980 do 2010 r., spośród 89,5 tys. miast, wniosek o bankructwo złożyło tylko 239. W ciągu ostatnich 3 lat – zaledwie 36, łącznie z Detroit. Upadłość udało się ostatecznie zadeklarować 42 ośrodkom municypalnym, z tego aż jedna czwarta z ochrony prawnej z tytułu tzw. Chapter 9 (Rozdziału 9.) skorzystała po wybuchu kryzysu w 2008 r. Na tydzień przed Detroit upadłość ogłosiło San Bernardino z Kalifornii.

W Polsce ta statystyka komunalnych bankrutów może robić wrażenie. W Stanach Zjednoczonych, gdzie bankructwo jest często używanym narzędziem w biznesie, nie ma takiego znaczenia. W ubiegłym roku odnotowano w USA 1,2 mln prywatnych i korporacyjnych upadłości.

Powodów municypalnej wstrzemięźliwości w sięganiu po sądową ochronę przed wierzycielami jest kilka.

Po pierwsze, bankructwo to dla burmistrza lub prezydenta miasta polityczna śmierć, często przekreśla jego dalszą karierę. Po drugie, na upadłości miasta tracą wszyscy, nie tylko wierzyciele, ale też jego obecni i przyszli mieszkańcy, którzy najczęściej będą musieli płacić wyższe podatki za gorsze usługi, a także pracownicy komunalni – wielu potencjalnie straci pracę, a jeszcze więcej musi się liczyć z obniżką uposażeń. Po trzecie, bankructwo to horrendalne koszty sądowego procesu – na przykład kalifornijskie Vallejo zapłaciło za prawo do ogłoszenia upadłości 13 mln dol.

Są też twarde bariery legislacyjne, utrudniające dostęp do ochrony Chapter 9, a sprawa Detroit jest tego najlepszym przykładem. Najpierw sędzia sądu hrabstwa Rosemarie Aquilina złożyła oficjalny wniosek do gubernatora o odwołanie decyzji przyjęcia bankructwa miasta. Jak uzasadniała Aquilina, bankructwo doprowadzi do zmniejszenia świadczeń emerytalnych pracowników sektora publicznego, a tego konstytucja stanu Michigan zabrania.

Na to panel złożony z trzech sędziów apelacyjnych orzekł, że sąd hrabstwa nie ma tu nic do powiedzenia. Zabronił też sędzi Aquilinie zajmowania się sprawą Detroit. 24 lipca Steven Rhodes, sędzia sądu na Wschodni Dystrykt Michigan, specjalista od prawa upadłościowego, przyjął wniosek Detroit o bankructwo. Jednak Rhodes dopiero zdecyduje czy sytuacja miasta w ogóle kwalifikuje się do procedury upadłościowej — wstępne przesłuchanie stron wyznaczył na 2 sierpnia.

Po spotkaniu Kevyna Orr’a, zarządcy ratunkowego miasta, którego w marcu tego roku ustanowił gubernator stanu, z wierzycielami wiadomo, że zrobią oni wszystko by do procedury nie dopuścić. Jak wynika z zapowiedzi — będą wskazywać, że miasto nie próbowało rozwiązać zadłużenia działając w dobrej woli. A Detroit ma dziś ponad 100 tys. wierzycieli, z których znaczna część pozostaje jeszcze dla Orr’a do rozpoznania. Jak dotąd prowadził on negocjacje z „zaledwie” 180 dłużnikami — od ubezpieczycieli komunalnych obligacji, przez zarządców funduszy emerytalnych, przedstawicieli pracowniczych związków zawodowych do reprezentantów banków.

Jak dotąd tylko dwóch wierzycieli Detroit udało mu się przekonać. Na ugodę poszły Bank of America i UBS AG, akceptując spłatę 75 centów za 1 dolara długu sięgającego 344 mln dol. Do bankructwa Detroit więc jeszcze bardzo daleko.

Ponadto, co ważne, prawo upadłościowe skrojone zostało przede wszystkim na potrzeby biznesu. I daje dwie możliwości — albo firma przestaje istnieć i ze sprzedaży majątku pokrywane są długi, albo sąd pozwala na zrestrukturyzowanie zarządu i firmy, tak aby mogła przetrwać i spłacić długi. W przypadku miasta pierwszy wariant nie wchodzi w grę, zrestrukturyzowanie zarządu to natomiast proces polityczny, poza domeną sądu. Nawet więc jeśli długi, które doprowadziły do bankructwa, mogą zniknąć (anulowane, zrestrukturyzowane, wykupione przez rząd federalny), problemy, które wpędziły miasto w finansową przepaść, jak np. kurcząca się populacja, wyprowadzka przemysłu, czy po prostu złe zarządzanie — nie znikną wraz z decyzją sędziego o przyznaniu statusu bankruta. Jedyne, co miasto zyskuje, to rozkład zadłużenia potwierdzony sądownie.

Emerytalny klincz

Bankructwo Detroit, jeśli sąd się na nie zgodzi, byłoby największą upadłością w historii USA. Miasto zadłużone na 18 mld dol. tonąc próbuje się chwytać brzytwy. Jednym z pomysłów na zdobycie pieniędzy była wyprzedaży znakomitych dzieł sztuki, jakich posiadaniem miasto zawsze się chlubiło. Van Gogh, Breughel, Picasso, Matisse, Rembrandt, Diego Rivera to tylko największe nazwiska kolekcji Instytutu Sztuki Detroit. Pomysł został ostro skrytykowany, m.in. przez szefa nowojorskiego Metropolitan Museum Toma Campbella, który przypomniał, że w najcięższych chwilach dla miasta, w kryzysach z 1975 czy 2008 roku, nikt nigdy nie rozważał sprzedaży dóbr kultury.

Zresztą, spieniężenie dzieł przyniosłyby może 2,5 mld.

Czy jednak bankructwo Detroit stanowiłoby przestrogę dla innych ośrodków municypalnych? Problem w tym, iż obietnice niskich podatków, rozbuchanych inwestycji, pomocy socjalnej i opieki zdrowotnej wykraczającej poza możliwości miejskiej kasy czy zapowiedź utrzymania wysokich komunalnych emerytur niejednemu politykowi pozwoliły sięgnąć po lokalną władzę.

Szczególnie istotne są w tym wyborczym i detroitowskim kontekście komunalne fundusze emerytalne. Postrzega się je bowiem jako pewniejsze niż firmowe, które mogą zniknąć wraz z przedsiębiorstwem. Ich atrakcyjność szczególnie podniósł kryzys, który większość innych funduszy doprowadził do załamania.

I właśnie zobowiązania emerytalne stanowią główną przyczynę wniosku o bankructwo miasta Detroit — bieżąca dziura sięga w sumie, według niezależnego badania przeprowadzonego przez State Budget Solutions, ok. 3 mld dol., długoterminowa — blisko 15 mld. Ponad połowę długu stanowią zobowiązania emerytalne. Przy bieżącym deficycie miasta, który 1 lipca przekroczył 380 mln dol. aż 42 proc. wpływów szło na pokrycie rent i emerytur, w 2017 r. byłoby to już 65 proc. dochodów. Kevyn Orr zaproponował wierzycielom10 centów za każdego dolara długu. Dwa fundusze emerytalne, które domagają się spłaty 9,2 mld dol., natychmiast złożyły do sądu stanowego wniosek o wyłączenie tych środków z programu upadłościowego (prawo stanowe daje lepszą ochronę emerytur). Sędzia Rhodes na to się jednak nie zgodził.

Dla uzmysłowienia skali długu Detroit autorzy audytu porównują go ze zobowiązaniami General Motors. W najgorszym momencie 2009 r. na progu bankructwa, GM miał wskaźnik zadłużenia do aktywów 20:1, Detroit – 33:1.

Długi Detroit są rekordowe, ale nie są wyjątkiem. Zdaniem instytutu Pew Research Center, który co roku bada standing miast, różnica pomiędzy zobowiązaniami emerytalnymi a możliwością ich wykonania pogłębia się i nie ma na horyzoncie szybkiego rozwiązania. Według ostatniego raportu Pew Center największe miasta USA, z populacją powyżej 0,5 mln mieszkańców, nie mają pokrycia dla zobowiązań wobec emerytów na łączną kwotę ponad 217 mld dol. W przeliczeniu na jednego mieszkańca koszt spłaty emerytalnych zobowiązań wynosi przykładowo: w Detroit – 7145 dol., w Baltimore — 7247 dol., w Los Angeles — 8437 dol., natomiast w Chicago prawie dwukrotnie więcej — 13355 dol. (w/g badania State Budget Solutions z jesieni 2012 r.).

Liczbowe kuglarstwo

Obietnice władz miejskich nie pozostają jedynie figurami na papierze. Bankructwo poprzedza cały system sygnałów alarmowych — najczęściej w formie niezależnych audytów. Agencja ratingowa Moody’s zdeklasowała niedawno obligacje komunalne Cincinnati z tego powodu, że presja wypłacania emerytur przekroczyła granicę możliwości miasta.

Oceny Moody’s, jak i innych niezależnych audytorów, pozostają często w sprzeczności z retoryką władz miejskich. Detroit nie jest bynajmniej odosobnione w lawirowaniu liczbami — na przykład agencja zdegradowała niedawno Chicago z powodu dziury emerytalnej, która według władz sięga 19 mld. dol., a w rozliczeniu Moody’s – 36 mld. Niezależny audyt wykazał drastyczną „różnicę” pomiędzy deklaracjami zarządu miasta, który twierdził, że w kasie brak na wypłaty emerytalne 600 mln dol., podczas gdy faktycznie dziura sięga 3 mld dol.

Cytowany przez amerykańskie media jeden z dziewięciu najpopularniejszych gubernatorów stanów w USA, Chris Christy z New Jersey, tak podsumował problem: „Na wszystko wydajemy za dużo. Wydajemy pieniądze, których nie mamy. Pożyczamy, jak wariaci. Przekroczyliśmy limit na karcie kredytowej. Teraz musimy się zastanowić, jak wyleźć z dziury, którą wykopywaliśmy przez kilkadziesiąt lat”.

Obecnie w krytycznej sytuacji jest osiem wielkich amerykańskich miast. Szczególnie dramatycznie sytuacja wygląda w Chicago, gdzie szkoły miejskie zwolniły ostatnio 2100 pracowników.

(infografika Dariusz Gąszczyk)

(infografika Dariusz Gąszczyk)

Niektóre metropolie zapewne mogą liczyć na pomoc rządu. Nowy Jork w latach 70. XX w. uratowała przed krachem finansowym ogromna pożyczka federalna. Jednak zasadniczo jedyną nadzieją na rozwiązanie problemu zadłużenia jest ożywienie amerykańskiej gospodarki. Na taką receptę wskazują w każdym razie miasta, które ostatnio zaczęły sobie radzić lepiej.

Odbicie dzięki high-tech

Ekonomię miast ciągnie naturalnie siła zlokalizowanych w regionie przemysłów. Fenomen ubiegłego roku to, według badań Milken Institute, powrót inwestycji technologicznych. Najlepsze wyniki finansowe w całych USA odnotowała w ubiegłym roku stolica Krzemowej Doliny — San Jose. To dobry prognostyk dla innych miast, zważywszy, że San Jose jest na liście zagrożonych bankructwem.

Według Milken Institute, San Jose wykatapultowało się na pierwsze miejsce z pozycji numer 50 i powróciło na miejsce jakie zajmowało w 2001 r. Oczywiście, dzięki fenomenowi IT, bo każde nowe miejsce pracy w tym sektorze kreuje średnio 5 w innych branżach — dwa wysoce profesjonalne, na przykład dla lekarza czy księgowego, a trzy wymagające niższych kwalifikacji (kelnera, fryzjera czy pracownika sklepu). Instytut ocenia, że Apple, „zakwaterowany” w Cupertino, zatrudniając ok. 34 tys. osób, jest „odpowiedzialny” za około 170 tys. miejsc pracy w całej Dolinie.

San Jose mieści najwięcej w całych Stanach joint-ventures — unikalny przemysłowy eko-system przyciąga ponad 40 proc. wszystkich nowych przedsiębiorstw. Sukces regionu i San Jose tworzy cała gama firm — od producentów software i wyposażenia ICT, przez systemy Cisco, producentów półprzewodników i technologii medycznej, do usług telekomunikacyjnych i zarządzania danymi, kończąc na Facebooku i Twitterze. Firmy te tylko w pierwszej połowie 2012 r. przyniosły San Jose inwestycje o łącznej wartości 3,2 mld dol., co zdecydowanie może pomóc miastu w wydostaniu się z kryzysu.

Na drugim miejscu tych, którzy najbardziej poprawili miejskie bilanse znajduje się stolica Teksasu — Austin (awans z 4. pozycji), na trzecim Raleigh z Północnej Karoliny (awans z 14. pozycji); oba miasta podobnie jak San Jose — dzięki inwestycjom w technologię informacyjną. Odbiła też stolica kraju — Waszyngton D.C. jest obecnie na piątym miejscu (skok z 17 pozycji) dzięki inwestycjom high-tech pobudzanym wydatkami federalnego rządu.

Zdaniem szefa badania, Rossa DeVoll, mało kto spodziewał się, że lekkie ożywienie amerykańskich inwestycji w ciągu ubiegłych 2 lat natychmiast poprawi sytuację miast. Tymczasem tak właśnie się stało, specjalnie w północnej części Środkowego Zachodu, gdzie aż 9 miast uplasowało się w dwudziestce, która dokonała największego skoku w górę. Ale rekordzistą jest Holland-Grand Haven, z tego samego stanu Michigan co Detroit. Poprawiło swoje wyniki skacząc aż o 108 miejsc, na pozycję 40. — także dzięki boomowi inwestycji high-tech.

DeVoll przypomina jednak, że inwestycje te są bardzo zależne od zmiennych sił w gospodarce — nie stanowią trwałej podstawy ekonomicznej. Obecnie jednak się „kręcą” dzięki rozwojowi socjalnych mediów, gadżetów, technologii czystego środowiska i rosnącemu sektorowi analiz „big data”. I są miasta, które ten boom potrafią wykorzystać.

OF

Detroit. W ciągu pół wieku miasto opuściło ponad 1,3 mln mieszkańców. (CCBy NC ND ifmuth)
(infografika Dariusz Gąszczyk)
do wielopolskiej zgłoszenie-bankructwa

Otwarta licencja


Tagi