Jeśli euro naprawdę upadnie

Czy rząd ma kompleksowy plan działań na wypadek gdy euro się załamie? – takie pytanie zadał w Izbie Gmin poseł z Partii Konserwatywnej, Peter Bone. Wiceminister finansów, Mark Hoban zapewnił, iż brytyjski rząd jest dobrze przygotowany na wszelką ewentualność. Na Wyspach ewentualny upadek euro przestaje być tematem tabu.
Jeśli euro naprawdę upadnie

David Cameron, premier Wielkiej Brytanii, obawia się, że kryzys w strefie euro uderzy w brytyjski eksport. (CC By-NC-ND Aslan Media)

W eksperckich rozważaniach pojawiają już nie tylko pytania o możliwość upadku strefy euro, ale także oceny dotyczące skutków tego wykluczanego dotychczas zdarzenia. Szok będzie niedługi i wyjdzie na zdrowie – wbrew Bankowi Anglii twierdzi tak np. londyński Centre for Economics and Business Research.

Anonimowe źródło z Downing Street (czyli w praktyce rzecznik urzędu premiera) ustawiło w pewnej perspektywie zapewnienie ze strony wiceministra. Przyznało ono bowiem dziennikowi The Independent, iż w istocie, rząd nie ma planu “na czarną godzinę”, jaki można by wyciągnąć z szuflady. Nie rozgłasza tego jednak, żeby nie alarmować społeczeństwa a ponadto, nawet gdyby taki scenariusz opracować, to szybko by się on zdeaktualizował. Rząd nieustannie monitoruje zagrożenia i jest to proces organiczny…

Wątek ten początkowo traktowano z dyskrecją, gdy jednak w następnych dniach na pierwszych stronach gazet Grecję zastąpiły Włochy, nabrał on szybko wagi. 10 listopada wrócił do niego wicepremier Vincent Cable, a premier Cameron powiedział, że Wielka Brytania musi być przygotowana na każdą ewentualność.

Najpierw schadenfreude, potem refleksja

Kryzys w strefie euro przyjęto w Wielkiej Brytanii wpierw z uczuciem schadenfreude, uznając iż jest on potwierdzeniem znanych brytyjskich zastrzeżeń do idei wspólnej waluty i dotyczy głównie krajów, które ją przyjęły. Następnie jednak premier David Cameron przyznał, że stwarza on zagrożenie dla 40 proc. brytyjskiego eksportu, taka bowiem jego część jest kierowana do krajów członkowskich Unii Gospodarczej i Walutowej. Prezes Banku Anglii, Mervyn King przebił go alarmem, iż problemy euro są największym zagrożeniem dla brytyjskiej gospodarki.

Z drugiej strony, rozległy się też głosy, że władze celowo dramatyzują wpływ zaburzeń w strefie euro na brytyjską gospodarkę, chcąc zasłonić w ten sposób fakt, że jej kłopoty mają źródła wewnętrzne. Głosy takie odzywają się zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Na lewicy charakterystyczna jest dla nich analiza przedstawiona w The Observer. Jej autor, Larry Elliott wskazuje, że od zakończenia recesji w r. 2009 wzrost gospodarczy w Wielkiej Brytanii jest mizerny (przeciętnie 0,38 proc. na kwartał), wolumen kredytu udzielanego przez banki przedsiębiorstwom od co najmniej dwóch lat spada, nie poprawia się eksport ani popyt wewnętrzny, a podwyżka VAT, drakońskie redukcje wydatków i inwestycji budżetowych nie pomagają koniunkturze.

Z kolei na prawicy komentator ekonomiczny Daily Telegraph, Fraser Nelson podejrzewa, że jeśli Wlk. Brytania popadnie w drugą recesję, to głośne potępianie Greków za nieodpowiedzialność pomoże przekonać przeciętnego brytyjskiego wyborcę, że jej powodem jest grecka niefrasobliwość. “Tragikomedia” wokół euro odciążyła ­– jego zdaniem – ministra finansów, George Osborne’a od krytyki ze strony opozycji, przestano też mówić o konieczności poszukiwania strategii wzrostu, a nie tylko zaciskania pasa.

Dyskusja nie tylko ekonomiczna

Debaty o problemach euro nigdy nie są w Wielkiej Brytanii debatami czysto ekonomicznymi, przekładają się bowiem na walkę międzypartyjną i wewnątrzpartyjną. Partia Liberalno-Demokratyczna jest pryncypialnie proeuropejska. W Partii Pracy frakcja eurosceptyczna nie jest ostatnio szczególnie aktywna, zwłaszcza od śmierci przed 10 laty, jej czołowej postaci, Petera Shore.

W Partii Konserwatywnej podział na eurosceptyków i europragmatyków, który nękał następcę Margaret Thatcher, Johna Majora, jest natomiast bardzo żywy. Najnowszym tego przypomnieniem było poparcie pod koniec października przez ponad 80 jej posłów pomysłu przeprowadzenia referendum na temat członkostwa w UE, mimo że mieli oni partyjne polecenie, aby głosować przeciwko niemu. Była to największa w jej dziejach rebelia na tle stosunku do Unii.

Intelektualnego wsparcia tej frakcji dostarczyła opublikowana w tych dniach przez londyński Centre for Economics and Business Research prognoza, według której – wbrew ostrzeżeniom Mervyna Kinga – upadek euro nie musi oznaczać istotnego pogorszenia sytuacji gospodarczej w Wielkiej Brytanii. Co więcej zaś, za pięć lat może ona zacząć odnosić z tego korzyści. Czyniąc wyraźną aluzję do ostrzeżeń ze strony prezesa banku Anglii, stwierdza się w niej też, iż wiele osób, które przesadzają w ocenach wpływu rozpadu strefy euro na brytyjską gospodarkę, usiłuje jedynie znaleźć wytłumaczenie dla kompromitujących niepowodzeń ich własnych przewidywań.

W prognozie tej rozpatruje się oddziaływanie euro na brytyjską gospodarkę wywierane trzema drogami: przez procesy monetarne, warunki konkurencji na rynkach międzynarodowych oraz wpływ na wzrost gospodarczy.

Zdaniem autorów, jeśli chodzi o pierwszą drogę, to konsekwencje ewentualnego opuszczenia strefy euro i ogłoszenia niewypłacalności przez samą Grecje, nie odbiją się szczególnym wstrząsem. W odróżnieniu od banków niemieckich, które mają portfel greckich obligacji skarbowych o wartości odpowiadającej 14,1 mld funtów, jak też banków francuskich, gdzie ma on wartość odpowiadającą 9,3 mld GBP, portfel tych papierów w bankach brytyjskich ma wartość jedynie 2,1 mld GBP.

Większych zaburzeń, w postaci konieczności rekapitalizacji banków, wzrostu zadłużenia sektora publicznego i zredukowania akcji kredytowej na rzecz sektora prywatnego można spodziewać się natomiast wówczas, jeśliby oprócz Grecji, niewypłacalność zadeklarowała Portugalia i Włochy. W takiej sytuacji, banki w krajach, które pozostałyby w okrojonej strefie euro, zostałyby jednak zapewne równiez zasadniczo dokapitalizowane, co skompensowałoby takie efekty.

Ciężka marka i lekki lir

Zmianę warunków konkurencji ocenia się zakładając, że po rozpadzie obecnej strefy euro dojdzie do powstania dwóch nowych stref walutowych: północnoeuropejskiej, w której w obiegu byłaby – mówiąc obrazowo – nowa marka niemiecka, jak też strefy południowoeuropejskiej, w której wspólną walutą stałyby się  „nowe liry”.

Według owego scenariusza, „nowa marka” może być początkowo silniejsza nawet o 70 proc. od euro, chociaż w ciągu pół roku powinna ustabilizować się na poziomie wyższym „jedynie” o około 40 proc.  „Nowe liry” warte byłyby natomiast mniej niż euro. Chociaż b. labourzystowski wiceminister ds. Europy w Foreign Office, Denis McShane ostrzegł przed „bałkanizacją” ekonomiczną, po wypowiedzi kanclerz Angeli Merkel o „konsekwencjach” dla krajów nie przestrzegających reguł, wizja ta też zaczęła jakby nabierać nowej wagi.

W sytuacji takiej – wskazuje CEBR – konkurencyjność eksportu brytyjskiego w stosunku do niemieckiego wzrosłaby, natomiast w stosunku do eksportu krajów południowej Europy, pogorszyłaby się, chociaż wczasy we Włoszech, czy w Hiszpanii, kosztowałyby Brytyjczyków mniej.

Ile straci brytyjska gospodarka

Jeśli chodzi o wpływ rozpadu strefy euro na wzrost gospodarczy w Wielkiej   Brytanii, to według ocen CEBR, zmniejszenie PKB w strefie euro o 2 proc. spowodowałoby 1,5-procentowy spadek brytyjskiego eksportu i obniżyłoby PKB w tym kraju o około 0,5 proc., co oznacza, że w r. 2012 jego wzrost byłby bliski zeru. Nakładający się na to spadek inwestycji, wynikający z niedoboru kredytu bankowego spowodowałby natomiast nawrót recesji. Łączny wpływ różnymi kanałami na PKB spowodowałby w pierwszym roku spadek PKB w Wlk. Brytanii o 2 proc.

Najistotniejszą prognozą w opracowaniu CEBR jest jednak wskazanie, że jeśli strefa euro utrzyma się w obecnym kształcie, to Wielką Brytanię czeka 10 lat zaciskania pasa. Jeśli wszakże dojdzie do rozpadu, to bezpośrednio po tym wydarzeniu, konsekwencje gospodarcze będą dla Brytyjczyków boleśniejsze, następnie jednak dojdzie do stabilizacji, a już po 2,5 latach stopa wzrostu gospodarczego będzie wyższa, niż ta, jakiej można spodziewać się w razie utrzymania wspólnej waluty.

W nieformalnych ocenach owego raportu, z jakimi spotkał się korespondent Obserwatora Finansowego w Londynie, z jednej strony wskazuje się, że jest on zbyt optymistyczny, z drugiej zaś, że samo mówienie od rozpadzie strefy euro jest dramatyzowaniem faktycznej sytuacji. W istocie, główny scenariusz CEBR głosi, że ani rząd Grecji ani rząd Włoch nie wezmą na siebie odpowiedzialności za upadek Unii Gospodarczej i Walutowej, istotne są jednak argumenty, jakich używa się w tej dyskusji.

W opinii, iż oszacowanie spadku PKB w Wielkiej Brytanii w razie upadku euro tylko na 2 proc. jest zbyt optymistyczne, wskazuje się (co nie jest często wypowiadaną przestrogą), że rynki popełniają błąd uważając, iż gospodarka niemiecka przetrzyma wszystko. Jeśli niewypłacalność ogłosiłyby Włochy – powiedziano Obserwatorowi Finansowemu – to samo czekałoby Francję, a jeśli spotkałoby to Francję, to to samo czekałoby także i Niemcy. Skutkiem tego byłoby obniżenie stopy wzrostu, spadek popytu na rynku wewnętrznym i drastyczne cięcia wydatków budżetowych na całą przewidywalną przyszłość.

W opinii, że jest to zbyt czarny scenariusz wskazuje się, że mimo wszelkich dramatów rozgrywających się w Atenach, Rzymie i Brukseli, kurs euro nie ulega żadnemu drastycznemu załamaniu. Nie ma też żadnych dramatów w realnej gospodarce. Przeciętna stopa wzrostu w strefie euro w przyszłym roku jest prognozowana wprawdzie na zaledwie 0,1 proc., z fundamentalnego punktu widzenia, nie ma jednak powodów, aby jako całość popadła ona w recesję. Boryka się ona natomiast – powiedziano OF – z załamaniem zaufania.

Jeśli chodzi o wpływ ewentualnego rozpadu strefy euro na Polskę, rozmówca OF wskazał, że na etapie szoku, najważniejszym czynnikiem może być ewentualna repatriacja inwestycji niemieckich oraz skutki spisania na straty nominowanych w euro papierów dłużnych znajdujących się w portfelach polskich banków. Jak wiadomo jednak, polskie banki nie mają znaczących portfeli obligacji skarbowych Grecji, Włoch, Portugalii, Hiszpanii czy Irlandii.

Na dłuższą metę, podobnie, jak w przypadku Wielkiej Brytanii, pojawienie się nowej, ciężkiej marki i lekkiego lira oznaczałoby zapewne skokowy wzrost polskiego eksportu do tej pierwszej strefy, jak też zastąpienie na polskich drogach Volkswagenów, Audi, Mercedesów i BMW przez Fiaty samochody z Hiszpanii. Dzięki zwiększeniu się różnicy kosztów robocizny, można by spodziewać się skokowego wzrostu niemieckich inwestycji bezpośrednich. W skali regionalnej, oznaczałoby to też radykalnie zwiększone zakupy czynione przez Niemców po polskiej stronie granicy, jak też zapewne poważne kłopoty ze znalezieniem wolnych miejsc w miejscowościach wypoczynkowych, bo i dla Polaków wakacje w Grecji, Włoszech, Portugalii i Hiszpanii stałyby się znacznie tańsze.

Prognozy CEBR nie przynoszą jednak odpowiedzi na pytanie o skutki wspomnianej przez D. McShane’a „bałkanizacji”. A to pojęcie nie kojarzy się dobrze.

Autor jest korespondentem Obserwatora Finansowego w Londynie

David Cameron, premier Wielkiej Brytanii, obawia się, że kryzys w strefie euro uderzy w brytyjski eksport. (CC By-NC-ND Aslan Media)

Otwarta licencja