Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

1 maja nie zaczynamy niczego od nowa

Nie tylko niemieccy ekonomiści, ale również politycy uważają, że utrzymywanie restrykcji na rynku pracy od czasu rozszerzenia UE w 2004 r. aż do tej pory było poważnym błędem. - Politycy w Niemczech znajdowali się pod presją związków zawodowych, które żywiły obawy i chciały utrzymać ograniczenia. Z pewnością państwo i teraz nie będzie prowadzić aktywnej akcji werbunkowej za granicą – mówi dr Johann Wadephul, poseł Bundestagu.
1 maja nie zaczynamy niczego od nowa

Polacy od lat pracują w niemieckich winnicach, teraz Niemcy poszukują także specjalistów. (CC By-NC-SA Max xx)

Obserwator Finansowy: To co inni nazywają „poważnym błędem” pan nazywa nawet bramką samobójczą. Dlaczego niemieckie elity polityczne przez siedem lat „strzelały na swoją bramkę”, działały wbrew interesom własnej gospodarki?

Johann Wadephul: Przed rozszerzeniem UE istniały poważne obawy, że pracownicy z Polski i wschodniej Europy będą stanowić poważną konkurencję dla niemieckich pracowników. Mimo że dość szybko po przystąpieniu nowych państw do Unii te lęki okazały się nieuzasadnione, to jednak politycy w Niemczech znajdowali się pod presją związków zawodowych, które wciąż żywiły istotne obawy i chciały utrzymać te ograniczenia.

Trzeba jednak zauważyć, że regulacje nie izolowały całkowicie Polaków od niemieckiego rynku pracy i dziesiątki tysięcy polskich pracowników mogło legalnie zarabiać w Niemczech. Obejmowało to m.in. tych, którzy prowadzili samodzielną działalność gospodarczą, absolwentów szkół wyższych, pracowników sezonowych oraz tych, którzy byli delegowani przez polskie firmy do realizacji kontraktów. Dzięki temu dziś w Niemczech pracownik z Polski niemal automatycznie łączy się ze znakiem jakości – ta zasada szczególnie obowiązuje wśród rzemieślników i w branżach budowlanych. 1 maja nie zaczynamy więc niczego od nowa. Chociaż cieszę się, że ten czas przejściowych regulacji będziemy mieć już za sobą. Migracja pracowników z Polski do Niemiec ma ponad stuletnią tradycję, której przejściowe regulacje na rynku pracy nie są w stanie zaburzyć.

Te okresy przejściowe były dwukrotnie przedłużane przez niemieckie rządy, którymi kierowała Angela Merkel. Pańska szefowa również uległa naciskowi związkowców.

Wydłużenie tego okresu nastąpiło, gdy mieliśmy koalicję z socjaldemokratami, którzy blisko współpracują ze związkami zawodowymi. Przypomnę, że ostatni raz stało się to wówczas, kiedy ministrem pracy w Niemczech był Olaf Scholz z SPD. Nawet tydzień temu podczas debaty w Bundestagu socjaldemokratyczni politycy wyrażali obawy w związku z otwarciem rynku pracy dla pracowników ze wschodniej Europy. Odpowiadając im wtedy użyłem argumentów, które od dawna przytaczam: po pierwsze, ani teraz ani w przeszłości nie było powodów, by się obawiać masowej migracji ze wschodu, a po drugie znosząc obostrzenia przywracamy normalność w Europie, która służy także niemieckiej gospodarce – większy potencjał siły roboczej jest przecież korzystniejszy dla przedsiębiorstw niż gdyby miały one działać w sytuacji, gdzie do dyspozycji byłyby bardziej skąpe zasoby.

Podczas zeszłotygodniowej debaty w Bundestagu przewodniczący opozycyjnej SPD, Sigmar Gabriel, przestrzegał przed tanimi pracownikami z Polski, którzy pogarszają sytuację niemieckich pracobiorców. Czy w Niemczech były podejmowane próby wprowadzenia jakiś zastępczych regulacji, które ograniczałyby jeszcze swobodę przepływu siły roboczej w UE?

Nie było już takich inicjatyw. Mieliśmy jedynie intensywną debatę na temat płacy minimalnej. Były pomysły, by wprowadzić obowiązek równego wynagradzanie pracowników wykonujących pracę tymczasową i tych, którzy zatrudnieni są na etacie. To jednak zmniejszyłoby znacznie możliwość elastycznego dostosowania się przedsiębiorców do wymogów rynku. Ostatecznie zdecydowaliśmy o wprowadzeniu od 1 kwietnia płacy minimalnej w sektorze pracy czasowej – stawki wynoszą 7,5 euro za godzinę w Niemczech Wschodnich oraz 8,5 euro w Zachodnich. Wcześniej już obowiązywały stawki minimalne m.in. dla firm sprzątających, pralni, zakładów malarskich i lakierniczych oraz w sektorze usług ochroniarskich i pielęgnacyjnych. W ten sposób wyznaczyliśmy dolną granicę tego, co pod względem socjalnym może być akceptowane.

W Niemczech mówi się często o dużym zapotrzebowaniu na rzemieślników i pracowników wysoko wykwalifikowanych. Czy niemieckie władze będą wspierać działania firm, które będą za granicą szukać rąk do pracy?

Z pewnością państwo nie będzie prowadzić aktywnej akcji werbunkowej za granicą. To, co instytucje publiczne będą robić, to działania informacyjne skierowane do potencjalnych pracowników z Polski, ale także z Rumunii, Bułgarii i krajów bałtyckich. W żadnym razie nie będzie to jednak porównywalne z kampaniami werbunkowymi tzw. gastarbeiterów, jakie były prowadzone w latach 50. i 60. w Turcji, Włoszech i Portugalii.

Pan, a także inni wpływowi niemieccy politycy, mówią w kontekście pełnego otwarcia rynków pracy o potrzebie większej koordynacji polityk gospodarczych i społecznych w krajach UE. Czy ta koordynacja ma być jeszcze ściślejsza niż to, co uzgodniono w ramach Paktu Euro Plus?

Pakt Euro Plus jest bardzo ważnym krokiem ku głębszej koordynacji polityk gospodarczej finansowej i socjalnej w Europie. Ponieważ w UE mamy już wspólną walutę, potrzebna jest znacznie większa jednolitość także w tych dziedzinach. Konsekwencje jej braku przeżywamy teraz i bardzo trudno jest skutecznie przeprowadzić działania naprawcze. Dlatego Pakt Euro Plus – który dla niektórych członków UE był trudny do zaakceptowania, a który w przypadku Niemiec był warunkiem poparcia regulacji dotyczących tzw. parasola ratunkowego dla państw eurolandu –  jest tylko etapem na drodze ku jeszcze większej koordynacji. I ta droga musi być kontynuowana.

Niektórzy z niemieckich ekonomistów proponują, by przy okazji otwarcia rynku pracy władze Niemiec zdecydowały o głębokiej zmianie dotychczasowej polityki imigracyjnej. Ale czy politycy w Niemczech są do tego zdolni? Z jednej strony są oczekiwania przedsiębiorców, którzy potrzebują nowych pracowników, za drugiej zaś obawy wyborców, którzy obawiają się kolejnej fali napływu cudzoziemców?

Z pewnością będziemy o tym teraz więcej dyskutować. Problem Niemiec nie jest zbyt mała imigracja, lecz to, że nie jest ona taka, jakiej potrzebujemy. W przeszłości przyjeżdżało bowiem do nas zbyt wielu ludzi, którzy chcieli korzystać z niemieckiego systemu zabezpieczeń socjalnych, a także ci, którzy byli zatrudniani na fatalnych warunkach i pracowali po dumpingowych stawkach. Poza tym nie następowała integracja kulturowa tych cudzoziemców. W tym kontekście mam na myśli przede wszystkim pracowników z Turcji i krajów arabskich. Tych, których potrzebujemy, to fachowcy w zawodach technicznych. Dlatego będziemy musieli przejrzeć się rozwiązaniom obowiązującym w krajach, które uchodzą za klasyczne cele emigrantów, czyli USA, Kanada i Australia. Te państwa aktywnie szukają za granicą wysoko wykwalifikowanych pracowników i w tym celu opracowały specjalne systemy punktowe.

Te metody są do rozważenia także w Niemczech, przy czym stosowane byłyby one głównie wobec pracowników spoza Europy. Zresztą kwestie imigracji są nie tylko zmartwieniem Niemiec, ale również Polski, która również zaczyna mieć kłopoty z demografią i której już niedługo również będzie brakować rąk do pracy. Dlatego wkrótce będziemy musieli już wspólnie zastanawiać się, jak ściągać do Europy Środkowej odpowiednio przygotowanych pracowników z innych regionów świata.

Rozmawiał Andrzej Godlewski

dr Johann Wadephul, jest posłem niemieckiego Bundestagu (CDU), członkiem parlamentarnej komisji ds. pracy i spraw socjalnych.

Polacy od lat pracują w niemieckich winnicach, teraz Niemcy poszukują także specjalistów. (CC By-NC-SA Max xx)

Otwarta licencja


Tagi