Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

Dużo strachu przed euroobligacjami

W ostatnim tygodniu Angela Merkel zmobilizowała w Niemczech wielu polityków, ekspertów i bankowców, którzy poparli jej sprzeciw wobec papierów skarbowych emitowanych wspólnie przez państwa strefy euro. Za sprawą opozycyjnej SPD ten niemiecki konsensus jednak się załamał. Sposób ratowania unii walutowej preferowany przez kanclerz Merkel nie będzie wiele tańszy i skuteczniejszy od euroobligacji.
Dużo strachu przed euroobligacjami

Andrzej Godlewski fot. arch. autora

Kiedy ponad tydzień temu premier Luksemburga Jean Claude Juncker i włoski minister finansów Giulio Tremonti zaproponowali we wspólnym artykule w „Financial Times” wprowadzenie euroobligacji, nie ma dnia, by wpływowe osoby w Niemczech nie wyraziły swojej dezaprobaty dla tego pomysłu. „Zrobimy wszystko dla ratowania wspólnej waluty, ale na euroobligacje się nie zgodzimy” – nieustannie powtarza minister finansów Wolfgang Schäuble, uznany niedawno przez „FT” za najlepszego szefa resortu finansów w Europie. Mimo osobistych ataków ze strony Junckera (Angela Merkel i Schäuble myślą „zbyt prostacko” i „zachowują się po nieeuropejsku”) minister finansów RFN jak dotąd ograniczył się merytorycznych argumentów. „Nie może być tak, że uwspólnotowiona polityka zadłużenia sprawi, że poszczególne kraje strefy euro wycofają się z odpowiedzialności za swoje finanse” – mówił w wywiadzie dla „Bild am Sonntag”. Jednak niemiecka prasa była bardziej bezwzględna: „Karzeł prowokuje olbrzymów” – pisali komentatorzy. Junckera i Tremontiego nie ochroniło nawet to, że euroobligacje proponował już kiedyś Jacques Delors, legendarny przewodniczący Komisji Europejskiej.

Twarde stanowisko rządu w Berlinie popiera większość niemieckich bankowców. „Długi nie znikają przez to, że się je przepakowuje i nakłada na innych. Nie ma alternatywy dla znaczącej konsolidacji finansów publicznych w krajach strefy euro” – oświadczył Heinrich Haasis, przewodniczący Związku Niemieckich Kas Oszczędności (DSGV). „Na euroobligacjach Niemcy nic nie zyskują. W ten sposób przenieślibyśmy swoją dobrą reputację na innych, a w zamian otrzymalibyśmy wspólną odpowiedzialność za długi. Jaka jest to zachęta dla innych, by zmniejszać swoje zadłużenie?” – mówił tydzień temu na spotkaniu w klubie międzynarodowych dziennikarzy gospodarczych we Frankfurcie nad Menem Andreas Schmitz, przewodniczący Federalnego Związku Banków Niemieckich (BdB).

Wraz z serią wypowiedzi pojawiły się wyliczenia dowodzące, że pomysł Junckera i Tremontiego będzie bardzo kosztowny dla niemieckich podatników. Według części ekspertów oprocentowanie euroobligacji byłoby wyższe o 0,5 pkt. proc. lub nawet 1 pkt. proc. od tego, co teraz oferują Niemcy za tzw. bundy. Ponieważ w 2011 r. niemiecki rząd planuje zaciągnięcie ponad 200 mld euro oznaczałoby to dodatkowy koszt rzędu 2 mld euro. Zdaniem analityków Commerzbanku w 2015 r. skumulowane koszty wynikające z wyższego oprocentowania tych obligacji wyniosłyby w przypadku Niemiec 30 mld euro. Jednak inni eksperci przekonują, że te dodatkowe wydatki mogą być jeszcze wyższe.

W poniedziałek konserwatywny dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” powołując się na kręgi rządowe podał, że Angela Merkel ma ekspertyzę, według której euroobligacje kosztowałyby Niemcy przynajmniej 17 mld euro rocznie w postaci wyższego oprocentowania (dziś średnie oprocentowanie niemieckich papierów skarbowych wynosi 1,73 proc., zaś przeciętna wartość dla obligacji w strefie euro 3,31 proc.). Według gazety szefowa niemieckiego rządu będzie mogła powołać się na te wyliczenia podczas najbliższego szczytu Unii. Mimo, że politycy rządowi nie chcieli potwierdzić tych informacji, oznaczałoby to w każdym razie, że rządowi RFN byłoby trudniej osiągnąć zrównoważony budżet do 2016 r., do czego zobowiązuje go konstytucja. Mogłoby to oznaczać np. konieczność podwyższenia stawki VAT nawet o 2 pkt. proc. (obecnie wynosi 19 proc.)

„Nawet gdyby miało to kosztować Niemców 17 mld euro, to Niemcy mają tak dużo korzyści z euro i wspólnego rynku, że dałyby radę” – przekonywał z kolei w poniedziałkowym wywiadzie dla niemieckiego radia Jean Asselborn, minister spraw zagranicznych Luksemburga. Przypomniał on, że aż 50 proc. niemieckiego eksportu o łącznej wartości ponad 800 mld euro trafia do krajów UE, co nie byłoby możliwe bez istnienia Unii. Jednak takie sposób myślenia na razie rzadko przebija się w niemieckiej debacie publicznej. By go wzmocnić, dwa dni później Asselborn wyciągnął cięższe działa: „Niemcy i Francja okazują arogancję i wyższość, a przecież decyzje w UE podejmuje 27 państw i wielkie kraje nie mogą nakazywać pozostałym swoich rozwiązań” – napisał w niemieckim dzienniku „Die Welt”.

Dopiero po kilku dniach wahania pomysł euroobligacji zdecydowania poparła lewicowa opozycja w Niemczech. Szef frakcji SPD w Bundestagu Frank-Walter Steinmeier i były minister finansów SPD Peer Steinbrück we wspólnym tekście w „Financial Times” przyłączyli się do idei Junckera i Tremontiego. „Euroobligacje byłyby dowodem na to, że Europa jest silna, zjednoczona i gotowa, by działać wspólnie – bez względu na to, jak krytyczna jest sytuacja na rynkach” – napisali socjaldemokraci. Dodatkowo podczas środowej debaty w niemieckim parlamencie Steinmeier ostro zaatakował Angelę Merkel zarzucając jej brak odpowiedzialności w polityce europejskiej.

Mimo krytyki lewicowej opozycji pani kanclerz może liczyć na zdecydowane poparcie niemieckiej opinii publicznej. Jednak w Europie szefowa niemieckiego rządu ma niewielu sojuszników. Politykom z krajów eurolandu, które znalazły się pod presją rynków, z reguły podoba się pomysł euroobligacji. Tak naprawdę Merkel może liczyć tylko na Nicolasa Sarkozy’ego, co jednak w tym przypadku jest wystarczające, by zablokować wprowadzenie w życie idei Junckera i Tremontiego. „Nie może być uwspólnotowienia oprocentowania obligacji i ryzyk. Każdy kraj musi sam odpowiadać za swoje długi” – oświadczyli wspólnie Merkel i Sarkozy po  francusko-niemieckich konsultacjach rządowych.

By nieco złagodzić antyroeupejski ton, niemieccy politycy zaczynają również przekonywać, że eurooobligacje mogą zaszkodzić również takim krajom jak Irlandia, Portugalia i Hiszpania. Juncker i Tremonti wiedząc o pułapkach swojego pomysłu proponują, by tylko 60 proc. zadłużenia państw unii walutowej mogło być finansowe przez euroobligacje. Oznaczałoby, że resztę nadal gwarantowałyby samodzielnie państwa, co z pewnością doprowadziłoby do podwyższenia kosztów obsługi tej części długu. Dodatkowo politycy w Niemczech muszą zabiegać, by krytykowana przez nich sytuacja w unii walutowej dodatkowo nie pogorszyła i tak krytycznego nastawienia Niemców do euro. Zarówno Wolfgang Schäuble, jak i minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle przekonują teraz, że nie ma powrotu do Deutsche Mark, ponieważ byłoby to zbyt kosztowne dla niemieckiej gospodarki – narodowa walutowa byłaby przewartościowana, co utrudniałoby eksport, zaś ryzyka kursowe kosztowałyby firmy z Niemiec ok. 10 mld euro.

Jeśli nie eurobligacje, to jak ratować euro? „Nawet gdyby jeden z mniejszych krajów opuścił strefę euro, konsekwencje byłyby trudne do przewidzenia. Pamiętając o bankructwie Lehman Brothers mówię: nie popełniajmy tego samego błędu dwa razy” – te dramatyczne słowa ministra Schäublego świadczą o tym, że mimo sprzeciwu wobec euroobligacji, niemieccy politycy boją się o przyszłość wspólnej waluty i rzeczywiście zrobią wiele, by ją ratować. Oznacza to, że mimo wszystko gotowi są wziąć kolejne ciężary związane z euro. Tym bardziej, że w listopadzie okazało się, że inwestorzy nie mają już bezwarunkowego zaufania do Niemiec. Oprocentowanie 10-letnich obligacji federalnych wzrosło o 0,5 pkt. proc. i zmniejszyło się zainteresowanie kupnem tzw. bundów. Inaczej niż w przypadku kryzysu greckiego tym razem Niemcy nie zyskały przy okazji kłopotów Irlandii.

Oznacza to, że koszty kryzysu euro są także w przypadku Niemiec coraz wyższe. Do tej pory w tym bilansie były 22 mld euro kredytów i gwarancji dla Grecji, 150 mld gwarancji dla parasola ochronnego UE i MFW oraz 6,25 mld euro jako udział w pomocy Irlandii. Teraz kosztowniejsza może być obsługa niemieckiego długu oraz konieczność dokapitalizowania Europejskiego Banku Centralnego, o czym w poniedziałek napisał „Financial Times Deutschland”. Według gazety szefowie EBC zwrócili się od narodowych banków centralnych o zwiększenie kapitału podstawowego, co związane jest z zakupami obligacji państw unii walutowej, które mają kłopoty, by zaspokoić swoje potrzeby kredytowe na wolnym rynku. Według wyliczeń „FTD” zwiększenie kapitału EBC może kosztować Bundesbank około 1 mld euro.

Wygląda jednak na to, że niewygodny dla Niemiec temat obligacji zostanie odłożony na później. Luksemburski minister spraw zagranicznych Jean Asselborn zasygnalizował, że jego szef nie będzie poruszał tej kwestii podczas szczytu UE. W zamian jednak Luksemburczycy oczekują, że dojdzie do uzgodnienia tekstu zmiany traktatu lizbońskiego, co ma pozwolić na ustanowienie stałego mechanizmu stabilizacyjnego w strefie euro po 2013 r., a Niemcy wycofają swoje żądania dotyczące odbierania głosu krajom z nadmiernym zadłużeniem oraz będą traktować prywatnych wierzycieli państw „w sposób bardziej zrównoważony” (chodzi o niemieckie postulaty, by także prywatni inwestorzy ponosili koszty ratowania zadłużonych krajów). Jeśli Angela Merkel przystanie na te warunki, okaże się, że karzeł skutecznie sprowokował olbrzyma.

Andrzej Godlewski fot. arch. autora

Otwarta licencja


Tagi