Autor: Anna Wielopolska

Korespondentka Obserwatora Finansowego w USA.

Podwyżka bonusów na Wall Street większa niż rok temu

Bonusy prezesów z Wall Street będą w tym roku o 15 proc. wyższe niż w ubiegłym. Naciski inwestorów, polityków i Fed, aby uposażenia zarządów nie rosły, przestają być skuteczne. Przeciętne, roczne uposażenie szefa korporacji przekroczyło w USA 12 mln dol.
Podwyżka bonusów na Wall Street większa niż rok temu

(CC By-NC-SA CharlesFred)

Firma konsultingowa Johnson Associates, która zajmuje się uposażeniami w korporacjach i sektorze finansowym, wyliczyła, że wartość bonusów na Wall Street będzie w tym roku o 15 proc. wyższa niż w 2012 r. W ubiegłym roku podwyżka wynosiła „ tylko” 5 proc. Na marcowym spotkaniu Stowarzyszenia Wynagrodzeń i Uposażeń Wall Street Alan Johnson, szef firmy, stwierdził, że łączne wynagrodzenie szefów dużych banków wyniesie w tym roku od 12 do 25 mln dol.

Milionowe premie otrzymają nawet ci, którzy nie zrealizują planowanych zysków. Tak wynika z kalkulacji, jaką firma Johnsona sporządziła we współpracy z bankami, firmami audytorskimi i samymi korporacjami z Wall Street. Wielkie bonusy ciągle budzą frustrację – podsumował Johnson, podkreślając, że nawet kwestia relacji pomiędzy udziałowcami koncernów i ich zarządami, pozostała w Stanach nierozwiązana.

Wzrost zysków zakończył rewolucję

Ubiegłoroczny umiarkowany wzrost premii i płac CEO związany był z silną presją udziałowców wielkich korporacji na uregulowanie kwestii uposażeń zarządów. Powszechnie domagali się współuczestniczenia w określaniu ich wysokości. Nastroje panujące wówczas na walnych zgromadzeniach prasa określiła jako „wiosenną rewolucję udziałowców”.

Jej apogeum stanowiła sprawa Vikrama Pandita, ówczesnego szefa Citigroup. Udziałowcy banku nie zaakceptowali 15 mln dol. wynagrodzenia Pandita, kiedy okazało się, że pod jego zarządem firma straciła większość swojej wartości. Ich postawa doprowadziła do dymisji Pandita, który pomimo skandalu odszedł z Citigroup z milionami w kieszeni. To wydarzenie podkreśliło jedynie systemową bezradność udziałowców w relacji z zarządami. Podobnie zresztą jak skandal z wynagrodzeniem Jamie’go Dimona z JPMorgan Chase, czy 44 mln dol. wypłacone szefowi Duke Energy za jeden dzień pracy. Do wypłat doszło pomimo spektakularnego sprzeciwu udziałowców obu korporacji.

W tym roku presja inwestorów osłabła. Premie dla prezesów bulwersują wprawdzie zwykłych Amerykanów, ale udziałowców już nie. Główny powód cichej akceptacji krociowych wypłat jest zaś taki, że Wall Street sukcesywnie zwiększa zyski. Fakt, że wzrost dochodów osiąga się przede wszystkim poprzez masowe zwolnienia i dzięki polityce ilościowego luzowania (Quantitative Easing) Federalnej Rezerwy, w ocenie inwestorów nie odgrywa większej roli.

Zarządy na obronę swoich milionów mają zresztą jeszcze inny argument. Dziś wynagrodzenia na Wall Street nie są już tak ogromne, jak przed kryzysem. Według audytu stanu Nowy Jork, bonusy za 2012 r. były wprawdzie na Wall Street wyższe niż w roku poprzednim, ale wciąż o 40 proc. niższe niż w 2006 r. Zarówno presja udziałowców jak i Rezerwy Federalnej, która od początku kryzysu „upomina” finansjerę przed nadmiernymi wynagrodzeniami, poskromiły jednak wypłaty „za obecność”.

Mniej ekscesów

Jamie Dimon wciąż zarządza JPMorgan Chase, ale za znacznie mniejsze pieniądze niż 23 mln dol., które chciał otrzymać. Rada nadzorcza Citigroup przy wyznaczaniu płac i bonusów zarządu ich wysokość zaczęła rzeczywiście uzależniać od efektów zarządzania. Te zaś ocenia w relacji do wyników innych banków (performance share units). „Kiedy nasi udziałowcy wyrazili swoje zdanie w ubiegłym roku — wzięliśmy je pod uwagę” — napisał w tegorocznym prospekcie przewodniczący rady banku Michael O‘Neill. Rada nadzorcza zdecydowała, że zgodnie z nową zasadą, obecny szef banku Michael Corbat otrzyma za 2012 r. udziały o wartości 3,1 mln dol., co stanowi 27 proc. jego pełnego, rocznego wynagrodzenia (11,5 mln dol.).

Bloomberg przykuł pod koniec marca uwagę tytułem „Najlepsze stanowisko w finansowym świecie jest wynagradzane niżej niż pozycja raportującego do szefa”. Thomas K. Montag, dyrektor operacyjny w Bank of America, otrzymał za ubiegły rok podwyżkę o 21 proc. Zainkasował w sumie 14,5 mln dol. Trzeci rok z rzędu zarobił więc więcej od prezesa banku i swojego szefa, Briana T. Moynihana. Montag otrzymał 850 tys. dol. bezpośredniego wynagrodzenia, 5,46 mln dol. gotówki oraz akcje wartości 8,19 mln dol. Moynihan zarobił 12 mln dol. i publicznie po raz kolejny wygłosił pean na cześć Montaga, podkreślając jego osiągnięcia w tak trudnych dla sektora warunkach.

Nawet 75-procentowa podwyżka wynagrodzenia Lloyda Blankfeina, jaką w ostatnich dniach ogłosiła rada Goldman Sachs, aż tak nie rażą udziałowców w sytuacji, gdy zyski, tego największego na świecie banku inwestycyjnego, w minionym roku prawie się potroiły. Rada nadzorcza uzasadniając wypłatę podkreśliła, że notowania akcji banku wzrosły o 41 proc. w 2012 r. i o dalsze 17 proc. od początku 2013 r. Podstawowa pensja Blankfeina nie została zresztą zmieniona i wciąż wynosi 2 mln dol., wzrósł natomiast bonus w gotówce i w akcjach odpowiednio do 5,7 i 13,3 mln dol. Rada określiła Blankfeina jako silnego lidera, oddanego bankowi, który doskonale rozumie niuanse strategii biznesu. Przemilczała jednak, że Goldman Sachs wysoki skok zysku zawdzięcza głównie głębokim cięciom zatrudnienia, a nie poprawie tradingu i nowym umowom inwestycyjnym.

Siedem innych wielkich instytucji finansowych, m.in. U.S. Bancorp, Capital One, PNC Financial Services Group i Discover Financial Services, zapowiedziało, że nawet o połowę zmniejsza maksymalne zaplanowane wcześniej bonusy dla swoich szefów. Powód? Jak podali przedstawiciele „siódemki” w prospektach, o obniżce przesądziły sugestie Federalnej Rezerwy, która kontaktowała się z nimi w minionym roku w sprawie wynagrodzeń.

I żadnych regulacji

Pomimo wielu zapowiedzi uregulowania wynagrodzeń CEO w sektorze finansowym, jakimi sypnęli politycy po dramatycznej zapaści w 2007 r., rozwiązań systemowych nadal nie ma.

Płace prezesów miała między innymi poskromić ustawa Dodda-Franka, wyposażając udziałowców w konkretne kompetencje. Ustawa została w tej części przyjęta, ale uprawnienia udziałowców są jedynie uznaniowe — otrzymali prawo głosowania nad wysokością uposażeń szefów firm, ale wynik głosowania nie jest dla rad nadzorczych wiążący.

Ustawa Dodda-Franka była jak dotąd najdalej idącą próbą ingerencji w politykę płacową korporacji i jest mało prawdopodobne, aby jakiekolwiek trwalsze, czy bardziej rygorystyczne regulacje zostały w Stanach Zjednoczonych wprowadzone. Powodem jest specyficzna kultura Wall Street i w ogóle amerykańskich korporacji. A fakt, że nie jest już akceptowana przez inne kraje, zwyczajów nie zmienia.

W początku marca tego roku Szwajcarzy w referendum zdecydowali o wprowadzaniu do konstytucji tego państwa zapisu o limicie wynagrodzeń dla zarządów korporacji i firm finansowych. Krok ten był następstwem powszechnego oburzenia, jakie wywołały doniesienia o bezwstydnie wysokich, zdaniem Helwetów, uposażeniach amerykańskich prezesów banku UBS i koncernu farmaceutycznego Novartis.

Wiadomość o 5,3 mln dol., jakie otrzymał na „dzień dobry” nowy szef banku Axel Weber oraz o 78 mln dol. zaoferowanych odchodzącemu szefowi Novartis, wyczerpały cierpliwość Szwajcarów. Przy średnich dochodach w tym kraju na poziomie 73,5 tys. dol. rocznie, obywatele Szwajcarii uznali, że oba giganty skręciły na biznesowe manowce. Przestały kultywować narodowe tradycje biznesu, czyli pracy dla wnoszenia „wyższych wartości i wyższego dobra”.

Inna kultura bankowości

Takie hasła obce są amerykańskiemu modelowi korporacyjnemu. Nierówności zarobków w USA pogłębiają się stale od 1974 r. Przeciętny dochód Amerykanina to dzisiaj 27 tys. dol. rocznie, czyli niewiele ponad tzw. linię biedy – 21 tys. dol. Średni dochód amerykańskiego gospodarstwa domowego szacuje się na 50 tys. dol.

Tymczasem zarobki amerykańskiego CEO są dziś 380 razy wyższe od przeciętnej, podczas gdy w 1965 r. były 24 razy wyższe, a w 1990 r. — 71 razy. W ćwierćwieczu, pomiędzy 1979 a 2005 rokiem, do szefów i pracowników sektora finansowego trafiło 58 proc. całego wzrostu dochodów 1 procenta najbogatszych obywateli USA.

Takie różnice powodują głębokie frustracje, zwłaszcza, że wynagrodzenia CEO często mają luźny związek z wynikami jakie osiągają.

W teorii członkowie zarządów otrzymują ustaloną liczbę udziałów w firmie, jeśli zrealizują przez określony czas (zazwyczaj 2-3 lata) wyznaczony poziom zysków. Na dodatkowe uposażenie mogą liczyć, jeśli cele te przekroczą.

W praktyce kontrakty płacowo-premiowe często pozostają w rozbieżności z wynikami firmy — na przykład szef General Electric w minionych pięciu latach zarobił 54 mln dol., podczas gdy cena rynkowa firmy spadła z 37 do 23 dol. za akcję, a w pewnym momencie wynosiła zaledwie 7 dol. Robert Rubin, były sekretarz skarbu w gabinecie Clintona, w ciągu 10 lat pracy w zarządzie Citigroup (1999-2009) otrzymał od banku 126 mln dol.; kiedy Citigroup popadło w tarapaty, Rubin oświadczył, że nie ponosi za to odpowiedzialności. Szef Rubina, Charles Owen, zwany księciem Karolem, odszedł z Citigroup z 80 mln dol. w kieszeni w momencie, kiedy grupie groziła upadłość.

Według ostatnich wyników indeksu Fortune 500 przeciętne roczne wynagrodzenie CEO w USA wynosi 12 mln dol. Takie standardy wyznacza wielkim korporacjom, nie tylko finansowym, Wall Street. Szefowie na przykład wielkich firm energetycznych jak First Energy czy Dominion mają wynagrodzenia zasadnicze w granicach 1,2-1,3 mln dol. rocznie i bonusy, tak jak ich „koledzy” na Wall Street, na poziomie 11-13 mln. Płacowe zwyczaje okazują się w Ameryce silniejsze od bolesnej lekcji, jaką dał światu kryzys, wywołany także przez nie.

OF

(CC By-NC-SA CharlesFred)

Otwarta licencja


Tagi