Los Obamy w rękach gospodarki

O wynikach listopadowych wyborów w USA może zdecydować grupa 19 proc. ankietowanych, którzy dziś nie czują, aby Barack Obama miał wpływ na gospodarkę. Jeśli uwierzą, że jednak pozytywnie ją stymuluje – wygra Obama. Jeżeli jednak wzrost gospodarczy nie przyspieszy, a bezrobocie nie spadnie, to argumenty zwolenników prezydenta nie obrzydzą wyborcom Romneya.
Los Obamy w rękach gospodarki

Mitt Romney ma szanse wygrać z Barackiem Obamą, jeśli obecny prezydent nie przedstawi porządnego planu gospodarczego. (CC By-NC-SA Talk Radio News Service.jpg

Do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych już tylko pół roku. Politycy walczący o urząd określany mianem „najcięższej pracy na świecie” weszli więc w kluczowy etap kampanii przedwyborczej, nazywanej też „najtrudniejszą rozmową kwalifikacyjną”. Według najnowszych sondaży Barack Obama i Mitt Romney idą łeb w łeb. Romney 48 proc., Obama 47 proc. – to wynik badania portalu „Politico” i George Washington University. Obama 47 proc., Romney 45 proc. – taki rezultat przyniósł z kolei sondaż dziennika „USA Today” przeprowadzony w dwunastu tzw. swing states, a więc stanach, których mieszkańcy mogą przesądzić o wyniku wyborów, bo wciąż nie wiadomo, czy poprą demokratę czy republikanina.

Zdaniem komentatorów w tym roku na ostateczną decyzję wyborców nie będzie wpływać spór o prawo do aborcji czy politykę imigracyjną. Rekrutujących nowego prezydenta Amerykanów najbardziej obecnie interesuje, który z kandydatów lepiej zna się na ekonomii.

Gospodarka, głupcze!

Wprawdzie najgorszy etap recesji Ameryka ma już za sobą, wysokie bezrobocie powoli zaczyna spadać, a gospodarz Białego Domu może pochwalić się wielkim sukcesem w walce z największym wrogiem USA, to… prezydent przegrywa bój o reelekcję, zdobywając niemal sześć milionów głosów mniej od swego rywala.

Tak skończyła się kampania prezydencka w 1992 roku. Okoliczności ówczesnej przegranej George’a Busha seniora amerykańscy politolodzy i aktywiści obu partii na zawsze wyryli w swej pamięci. Doskonale pamiętają także motto zwycięzcy tamtych wyborów, demokraty Billa Clintona: „Gospodarka, głupcze!”.

Olbrzymie podobieństwa do sytuacji sprzed dziesięciu lat zauważają sztabowcy prezydenta Baracka Obamy. Praktycznie każdy sondaż przypomina im zaś, że wzrost gospodarczy i nowe miejsca pracy to te elementy, które są obecnie dla Amerykanów najważniejsze.

– To nie będą po prostu kolejne wybory. To przełomowy moment dla klasy średniej. Przeszliśmy zbyt daleką drogę, żeby się teraz cofać – przekonywał obecny prezydent oklaskiwany przez kilkanaście tysięcy swoich zwolenników w Ohio.

Wiec, który oficjalnie rozpoczynał jego tegoroczną kampanię, niemal w całości poświęcony był gospodarce.

Gospodarka gra też główną rolę w najnowszej 60-sekundowej reklamówce wyborczej Baracka Obamy. Najpierw migawki z 2008 roku. Największe załamanie finansowe od czasu Wielkiej Depresji lat 30. XX wieku, gwałtowne spadki na giełdach, 4,4 mln osób traci pracę. Następnie widzimy zaprzysiężenie Obamy i podnoszącą się gospodarkę.

Lektor chwali sukcesy prezydenta – na czele z postawieniem z powrotem na nogi branży motoryzacyjnej i stworzeniem 4,2 mln nowych miejsc pracy – i nakłania wyborców, aby pozwolili prezydentowi dokończyć zadanie.

Jak poinformował strateg Obamy – David Axelrod – na emisję tej reklamy tylko w maju  prezydencki sztab wyda 25 milionów dolarów. Z jej pomocą obecny gospodarz Białego Domu chce odeprzeć krytykę ze strony republikańskiego rywala Mitta Romneya, który przekonuje, że Barack Obama miał już swoją szansę na wprowadzanie zmian w Ameryce, ale poniósł porażkę.

Polityk kontra przedsiębiorca

I chociaż trudno odmówić Obamie sukcesu w ratowaniu flagowego okrętu amerykańskiej gospodarki, jakim jest General Motors, to przedstawione na przełomie kwietnia i maja dane statystyczne były rozczarowujące.

Produkt Krajowy Brutto w pierwszym kwartale wzrósł w ujęciu rok do roku o 2,2 procent, ale był niższy niż prognozowali analitycy (2,5 proc.) i niższy niż w czwartym kwartale 2011 roku (3,0 proc.). Znacznie niższa od prognoz ekonomistów była też ogłoszona na początku maja liczba nowych etatów, która wyniosła w kwietniu 115 tysięcy zamiast oczekiwanych przez analityków 170 tysięcy. Stopa bezrobocia spadła co prawda nieznacznie do 8,1 proc. – niemal najniższego poziomu od czasu, gdy Barack Obama wprowadził się do Białego Domu – ale stało się tak głównie z powodu kurczących się zasobów siły roboczej, które zmniejszyły się o 342 tysiące do poziomu najniższego od 1981 roku.

Jak zauważa w ostatnim numerze magazyn „The Time”, aby dojść do poziomu zatrudnienia sprzed recesją, do 2016 roku powinno powstawać ponad 300 tysięcy miejsc pracy miesięcznie. Tymczasem amerykańscy ekonomiści, którzy od miesięcy mówią o „jobless recovery”, wątpią, czy gospodarka USA jest obecnie w stanie tworzyć nawet 150 tysięcy miejsc pracy miesięcznie.

CNN przypomina zaś, że od czasów Franklina Roosevelta żaden urzędujący prezydent nie wygrał walki o reelekcję, jeśli stopa bezrobocia przekraczała 8 procent.

– Panie Prezydencie, mam proste pytanie: gdzie są miejsca pracy? – dopytuje więc republikanin Mitt Romney, którego zdaniem powodem do świętowania będzie dopiero zejście bezrobocia do poziomu 4 proc. – Uznaję oczywiście, tak jak wszyscy Amerykanie, że zastał pan kryzys gospodarczy. Ale miał pan już trzy lata, aby zmienić obrót spraw. I jasne jest, że pana działania zawiodły, nie tylko w Ohio, ale w całym kraju. Ich rezultatem jest tragiczny los milionów ludzi – mówi polityk, który w listopadzie ma szanse pozbawić Baracka Obamę etatu. Romney zwraca uwagę zarówno na wciąż wielką rzeszę bezrobotnych, jak i tych, którzy „mając tyle szczęścia, że wciąż mają pracę muszą pracować ciężej za mniej”.

„W Ameryce nie tak powinno to wyglądać. To nie musi tak wyglądać”, dodaje, podkreślając, że choć Obama starał się jak najlepiej, to sprawy gospodarcze go przerastają.

„Amerykę stać jednak na więcej”, zauważa.

– W przeciwieństwie do pana, nie jestem zawodowym politykiem. W przeciwieństwie do pana, przez ponad dwadzieścia lat pracowałem w prywatnym sektorze, zakładając nowe firmy i ratując upadające biznesy. Naprawienie szkód, które pan poczynił, będzie trudnym zadaniem. Ale nauczyłem się już nieco o tym, jak rządowe działania mogą zniszczyć prywatne inwestycje i stłumić powstawanie miejsc pracy i mam plan, który sprawi, że rząd przestanie przeszkadzać – przekonywał na początku maja Mitt Romney.

Świetny retorycznie Obama odpowiada na to, że choć pochodzący z dobrej rodziny Romney to bez wątpienia patriota z doświadczeniem zarówno w prywatnym sektorze, jak i w rządzeniu stanem (był gubernatorem Massachusetts), to „wyciąga z tych doświadczeń błędne wnioski”.

– On szczerze wierzy, że jeśli prezesi i bogaci inwestorzy tacy jak on będą zarabiać pieniądze, to pozostali z nas również automatycznie będą dobrze prosperować – mówił prezydent, przekonując wyborców, że jego konkurent należy do wąskiej elity najbogatszych, która najzwyczajniej nie potrafi zrozumieć problemów i aspiracji zwykłych, ciężko pracujących Amerykanów.

Według sondaży obecny gospodarz Białego Domu zdecydowanie prowadzi, gdy pada pytanie o to, który z kandydatów będzie lepiej dbał o interesy klasy średniej (58 proc. do 35 proc.). Gdy jednak ankieterzy zadają ogólne pytanie o to, który polityk lepiej poradzi sobie z gospodarką, większość Amerykanów wybiera Romneya (w zależności od tego, kto prowadził badania ma on w tej kwestii od 3 do 8 punktów procentowych przewagi).

Liberałowie zarzucają prezydentowi, że zbyt mało pieniędzy przeznaczył na stymulowanie gospodarki, przez co wzrost gospodarczy nie przyspieszył tak jak by mógł, a bezrobocie wciąż jest na wysokim poziomie. Z kolei konserwatyści przekonują, że Obama popełnił błąd wydając zbyt dużo pożyczonych pieniędzy na powiększanie nieefektywnego rządu. Amerykanie przestraszyli się bowiem, że wielki deficyt musi doprowadzić do podwyżek podatków, a taki wniosek powstrzymuje ich z kolei przed zwiększoną konsumpcją.

Oczy zwrócone na ropę i Europę

Dan Balz słusznie zauważa na łamach „The Washington Post”, że przez następne pół roku zarówno Obama, jak i Romney – różniący się podejściem do kwestii podatków, reformy zdrowia, regulacji rynku finansowego czy zmian klimatu – będą zakładnikami informujących o stanie gospodarki danych statystycznych.

W sytuacji, w której – jak twierdzi Alan Silverleib z CNN – gospodarka USA porusza się obecnie na autopilocie, bo ani skłócony Kongres ani Rezerwa Federalna nie mogą w tym roku zrobić zbyt wiele dla stymulowania wzrostu gospodarczego, los Obamy zależy między innymi od rozwoju sytuacji w Europie, jednym z najważniejszych gospodarczych partnerów Ameryki.

Wyborcza porażka prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, była więc nie tylko złą wiadomością dla Angeli Merkel oraz inwestorów, którzy obawiają się rządów pierwszego socjalisty od czasów Françoisa Mitterranda, ale również dla Obamy. Podobnie zresztą jak wyniki wyborów w Grecji, w której wyborcy odwrócili się od partii popierających głębokie reformy i wsparli polityków przeciwnych spłacaniu ogromnych długów swojego kraju. Jeśli Grecy odejdą od reform, a narastające problemy Hiszpanii i Włoch, pogłębią recesję na Starym Kontynencie, to wraz z malejącym PKB w Europie, zmaleją także szanse Baracka Obamy. Ryzyko dla obecnego gospodarza Białego Domu stanowią również ceny ropy naftowej, których silny wzrost mógłby mieć wpływ na kondycję amerykańskiej gospodarki.

Dobry człowiek, zły prezydent

W tych wyborach charyzma i umiejętności wzbudzania entuzjazmu wśród młodych mogą nie wystarczyć. Dziennik „The Los Angeles Times” zwrócił w tym tygodniu uwagę na istotny element odpowiedzi ankietowanych w sondażu dla „Politico”. Chociaż 70 proc. lubi Obamę jako człowieka (w przypadku Romney’a to 56 proc.), to tylko 48 proc. Amerykanów pozytywnie ocenia sposób sprawowania przez niego urzędu. „Mogło być gorzej” przekonują Amerykanów od miesięcy prezydent i jego sztab, ale to nie jest najlepszy slogan przedwyborczy.

Zdaniem analityków o wynikach listopadowych wyborów może zdecydować grupa 19 proc. pytanych, którzy na razie nie czują, aby Barack Obama miał jakiś wpływ na gospodarkę. Jeśli uwierzą, iż obecny prezydent jednak pozytywnie ją stymuluje – wygra Obama. Jeżeli jednak wzrost gospodarczy nie przyspieszy, a bezrobocie nie spadnie, to niewielkie znaczenie będą wówczas miały argumenty zwolenników prezydenta, przekonujących, że Romney to przedstawiciel nielubianej grupy 1 proc. najbogatszych Amerykanów, przedsiębiorca, który w młodości zarabiał krocie, zwalniając ludzi z pracy, mormon, liberał w masce konserwatysty oraz sztywniak, którego nie lubią nawet republikanie.

Jeżeli Romney zdoła przekonać Amerykanów, że lepiej wie, jak radzić sobie z gospodarką i walczyć z bezrobociem, to wyborcy właśnie jego zatrudnią na stanowisku 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Autor jest niezależnym publicystą. Był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Waszyngtonie, a wcześniej wiceszefem działu zagranicznego tego dziennika.

Mitt Romney ma szanse wygrać z Barackiem Obamą, jeśli obecny prezydent nie przedstawi porządnego planu gospodarczego. (CC By-NC-SA Talk Radio News Service.jpg

Otwarta licencja


Tagi