Autor: Ignacy Morawski

Ekonomista, założyciel serwisu SpotData.

Sama płynność może bankom nie wystarczyć

Pięć najważniejszych banków centralnych świata zapewniło w zeszłym tygodniu bankom komercyjnym płynność w dolarach. Instrument ten może okazać się skuteczny jedynie jeżeli obecny kryzys ograniczy się do kwestii płynnościowych. Jeżeli europejskie rządy staną na skraju niewypłacalności, za nimi pójdą banki i operacje płynnościowe niewiele pomogą.
Sama płynność może bankom nie wystarczyć

EBC, którym zarządza Jean Claude Trichet, jest jednym z pięciu banków centralnych - obok Banku Japonii, Anglii, Szwajcarii i Fed – które zdecydowały o zapewnieniu bankom komercyjnym linii kredytowych w dolarach. (CC By-NC-ND EP)

Nie każdy może szybko zaobserwować, czy w systemie bankowym rozprzestrzenia się kryzys. Jeżeli jednak pięć banków centralnych – EBC, Bank Japonii, Bank Anglii, Fed i Szwajcarski Bank Narodowy – zdecydowało w zeszłą środę o zapewnieniu bankom komercyjnym linii kredytowych w dolarach, to znaczy, że w systemie jest bardzo duże napięcie. Takie operacje władze pieniężne przeprowadzają rzadko, tylko w sytuacjach kryzysowych. Czasami pojawiają się porównania do załamania finansowego z jesieni 2008 r. Mówi się, że Grecja stanie się Lehmanem Brothers Europy. Czy rzeczywiście? Nie jest to wykluczone, choć warto przyjrzeć się zarówno podobieństwom, jak i różnicom między obecną sytuacją a tą sprzed trzech lat.

Pozostańmy w strefie euro. EBC pożycza bankom dolary dzięki linii swapowej od Rezerwy Federalnej USA. Fed pożycza EBC dolary w zamian za euro, a jednocześnie banki umawiają się, że oddadzą sobie te same sumy po tym samym kursie po określonym czasie. Dzięki temu EBC ma większą możliwość pożyczania dolarów bankom w eurolandzie. Dlaczego musi to robić? Gdyż te prowadziły operacje w dolarach na szeroką skalę, muszą spłacać swoje zobowiązania w tej walucie, a mają problem z pozyskaniem finansowania. Ostatnio stało się ono zbyt drogie lub nawet niedostępne, szczególnie na okres przechodzący przez przełom roku. Dlatego banki centralne zapewniły linie płynnościowe do I kwartału 2012 r.

Co pożyczone trzeba oddać

Każdy dociekliwy obserwator, nawet bez większej znajomości rynku finansowego, zada jednak pytanie: co z dolarami, które EBC pożyczył od Fed i następnie pożyczył bankom komercyjnym? Banki muszą naturalnie te dolary oddać EBC, a ten Fed. To właśnie oznacza wsparcie płynnościowe – jest ono udzielane na krótko i jedynie na okres nadzwyczajnych napięć na rynkach. Natura wsparcia płynnościowego jest taka, że ono powinno po niedługim czasie wygasać.

Kluczowa jest zatem odpowiedź na pytanie – czy banki uzyskujące wsparcie są w stanie szybko oddać pieniądze. Należy odróżnić kryzys płynnościowy od kryzysu niewypłacalności. Pierwszy polega – w uproszczeniu – na okresowym utrudnieniu w dostępie do gotówki na spłatę zobowiązań, drugi zaś na strukturalnej niemożności sprostania zobowiązaniom, kiedy wartość aktywów jest niższa niż wartość zobowiązań. Wtedy bank musi albo ogłosić upadłość, albo jego kapitał musi zostać podniesiony, przez starych lub przez nowych właścicieli.

Zarówno obecnie jak i w 2008 r. linia oddzielająca problemy płynnościowe od problemów z niewypłacalnością jest bardzo cienka. Wówczas banki amerykańskie, tak jak obecnie europejskie, miały na swoich księgach ogromną ilość papierów dłużnych, których spłacalność i tym samym fundamentalna wartość były trudne do oceny.

W Stanach Zjednoczony były to obligacje hipoteczne, w Europie są to obligacje skarbowe. Kiedy zaś wysokość aktywów jest trudna do oceny, rynek może odciąć bank od finansowania (a przypomnijmy, że banki udzielają kredytów na długi okres, ale same zadłużają się na krótki okres i muszą rolować swój dług, czyli zaciągać nowy na spłatę starego). To zaś może zmusić go do wyprzedaży aktywów po niskich cenach. W pewnym momencie straty wynikające z takiej wyprzedaży mogą wymieść kapitał banku, doprowadzając go do bankructwa. W Stanach Zjednoczonych wsparcie płynnościowe Fed nie wystarczyło, rząd musiał dokapitalizować banki. A w Europie?

Optymizm na papierze

Na razie kluczowi decydenci twierdzą, że problemu nie ma. Ze względu na zawirowania wokół krajów PIIGS, banki mają problem z dostępem do krótkoterminowego finansowania. Jednak ich fundamentalna pozycja – argumentują optymiści – jest solidna, posiadają one dostęp do linii płynnościowych z banków centralnych i spokojnie mogą przetrwać wiele miesięcy turbulencji. Wartość obligacji Grecji, Irlandii i Portugalii nie przekracza 10 proc. kapitałów banków w strefie euro, co nawet przy drastycznym scenariuszu redukcji zadłużenia tych krajów o 50 proc. oznaczałoby „zaledwie“ 5 procentowy uszczerbek na kapitale. „Zaledwie“ bo teoretycznie taka strata – choć bolesna dla akcjonariuszy – nie może doprowadzić banków do upadku.

Instytucje, które posiadają niedobory kapitałów, już są zmuszone do ich podnoszenia. Jak szacuje Instytut Finansów Międzynarodowych (IIF) od 2008 r. europejskie banki podniosły swoje kapitały o ok. 400 mld euro, bez wsparcia publicznego. I dalej będą to robić. Gdyby niektórym bankom w krajach peryferyjnych zabrakło kapitału, może je dokapitalizować Europejski Fundusz Stabilności Finansowej (EFSF), ale byłyby to operacje sporadyczne.

Potrzebny zastrzyk, ale inny

Takie rozumowanie może jednak okazać się błędne. W 2008 r. wartość kredytów hipotecznych subprime w USA nie przekraczała biliona euro (po przeliczeniu według kursu rynkowego), a mimo to z tego rynku zaczął się najpotężniejszy kryzys finansowy od 80 lat. Jeżeli do Grecji, Irlandii i Portugalii doliczymy Hiszpanię i Włochy, wartość zagrożonego zadłużenia publicznego wynosi 2,7 biliona euro (z czego niecały bilion znajduje się w rękach europejskich banków).

Niektórzy argumentują, że takie kraje jak Hiszpania, czy Włochy są wypłacalne, a znajdują się jedynie pod presją strachu. Trudno zgodzić się z takim argumentem – wypłacalność to kwestia zaufania, a nie matematycznych wyliczeń. Kto zaufanie utracił, ten może mieć problem z pozyskaniem finansowania.

Dlatego wielu analityków i ekonomistów uważa, że europejskie banki nie potrzebują jedynie zastrzyków płynności, ale zastrzyków kapitału. Ich potencjalne straty na kryzysie zadłużeniowym mogą wymieść jedną trzecią ich kapitału (średnio), a taka wizja może dodatkowo utrudnić pozyskanie finansowania i doprowadzić słabsze banki do upadku. A wiadomo, że kiedy upadnie jeden bank, cały system może stanąć na skraju potężnego kryzysu. Już zresztą ubezpieczenie od niewypłacalności europejskich banków (tzw. CDS – Credit Default Swap) jest najdroższe w historii, znacznie droższe niż jesienią 2008 r., a ceny ich akcji są niższe niż po upadku Lehman Brothers. Dlatego – zdaniem pesymistów – potrzebna jest systemowa operacja, które nie ograniczy się do sporadycznego wsparcia, ale jednorazowo zidentyfikuje wszystkie braki kapitałowe w systemie bankowym i je uzupełni.

Temat podniosła Christine Lagarde, szefowa MFW, podczas sierpniowego wystąpienia na konferencji w Jackson Hole. Stwierdziła wówczas, że dokapitalizowanie banków pozwoliłoby na zatrzymanie rozprzestrzeniania się kryzysu finansowego. Szacowana przez MFW kwota to 200 mld euro, choć niektóre inne szacunki rynkowe mówią o sumach o połowę niższych. Lagarde dostała ostro po uszach od europejskich polityków, którzy zarzucili jej wzbudzanie niepotrzebnego strachu. Jednak równocześnie zyskała spore grono zwolenników.

Dlaczego banki stawiają opór

Adwokaci opcji dokapitalizowania europejskiego sektora bankowego wskazują, że byłoby to łatwiejsze wyjście niż wieloletnie zmaganie się z nadmiernym zadłużeniem krajów peryferyjnych Europy. Jeżeli niepewność co do wypłacalności Włoch, Hiszpanii, Irlandii i Portugalii (w Grecję już nikt nie wierzy) będzie się utrzymywała, gospodarka strefy euro będzie powoli obsuwać się w recesję, co pogorszy sytuację banków i wywoła efekt sprzężenia zwrotnego – zamrożenie kredytów wzmocni recesję, to zaś pogorszy portfel kredytowy banków. Podatnicy zaś i tak stracą dziesiątki miliardów euro na niespłacalnych kredytach dla Grecji, Portugalii i Irlandii.

Gdyby zaś jednorazowo wymusić na sektorze finansowym umorzenie zadłużenia Grecji, Irlandii i Portugalii o połowę, lub po prostu pozwolić tym krajom na zawieszenie spłaty połowy zadłużenia, kosztowałoby to banki ok. 100 mld euro. Jeżeli jednocześnie o taką kwotę banki zostałyby wzmocnione kapitałowo, to koszt dla podatników mógłby być jedynie przejściowy. Jak pokazuje doświadczenie USA, ostateczny koszt dokapitalizowania banków dla podatnika nie przekracza 10 proc. kwoty wsparcia.

A gdyby banki były bezpieczniejsze, mogłoby się zmniejszyć ryzyko przeniesienia kryzysu na Hiszpanię i Włochy. Tym bardziej, jeżeli kraje te – pod presją UE – wprowadziłyby reformy strukturalne, a EBC udzielałby im wsparcia płynnościowego poprzez skup ich obligacji. Oczywiście są to uproszczone kalkulacje, wskazują one jednak logikę myślenia. Najwięcej za taką operację zapłacą akcjonariusze banków, których aktywa zostałyby częściowo wymiecione przez umorzenie długów publicznych i wejście kapitałowe rządów. Stąd opór banków przed takim rozwiązaniem.

Banki też mają argumenty

Takie rozwiązanie mogłoby dość szybko złagodzić kryzys finansowy. Można jednak mieć do niego zastrzeżenia. Dlaczego banki miałyby umarzać długi niektórym krajom? Przypomnijmy, że europejskie regulacje wręcz zachęcały banki do kupowania obligacji rządowych, nie wymagając od nich utrzymywania żadnego kapitału na te inwestycje (czyli tzw. waga ryzyka była zerowa). Chór nawołujący banki do poniesienia kosztów powinien o tym pamiętać i przypomnieć sobie, czy był tak głośny pięć lub dziesięć lat temu.

To nie koniec wątpliwości. Dlaczego Irlandczycy czy Portugalczycy mieliby nie spłacić całości swoich zobowiązań? Jakie powinny być kryteria oceny tego, kto powinien, a kto nie powinien spłacać swoich długów? Wątpliwości mogą również wynikać ze skali potencjalnego zaangażowania publicznego w bankach. Biorąc pod uwagę etatystyczne tendencje w Europie, politycy nie oparliby się pokusie bardzo mocnego wpływania na działania banków. Nie można wykluczyć, że system bankowy doznałby długotrwałych uszczerbków, których „leczenie“ trwałoby latami.

Pomimo tych wątpliwości wydaje się, że z dokapitalizowaniem banków wiąże się znacznie więcej korzyści niż kosztów. Przede wszystkim można byłoby zatrzymać rozprzestrzenianie się kryzysu finansowego, który nieuchronnie prowadzi Europę do recesji, a może nawet długoletniej stagnacji i straconej dekady. Dokapitalizowanie musiałoby oczywiście stanowić element szerszego pakietu ratunkowego, składającego się m.in. z kupna obligacji Hiszpanii i Włoch przez EBC. Na razie jednak większość wpływowych europejskich polityków neguje potrzebę takiego rozwiązania. Zapewne już niedługo.

Autor jest ekonomistą Polskiego Banku Przedsiębiorczości i publicystą

EBC, którym zarządza Jean Claude Trichet, jest jednym z pięciu banków centralnych - obok Banku Japonii, Anglii, Szwajcarii i Fed – które zdecydowały o zapewnieniu bankom komercyjnym linii kredytowych w dolarach. (CC By-NC-ND EP)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane