Łatwe pieniądze, trudne prawdy

To nie wnuki będą spłacać nasze długi. Problem zdąży dotknąć nas samych.

David Einhorn, prezes funduszu hedgingowego Greenlight Capital w komentarzu dla New York Timesa przypomina, że strukturalny deficyt Stanów Zjednoczonych wzrósł z 3,1 proc. w 2007 roku do 9,2 proc. w 2010. Ta liczba nie obejmuje  wielu przyszłych zobowiązań. Księgowość rządu opiera się na wielkościach bieżących, tak że obietnice pokrycia długów Social Security czy Fannie Mae i Freddie Mac nie są widoczne, dopóki nie trzeba rzeczywiście wydać pieniędzy.

Ten wzrost wynika w znacznej mierze z ubiegłorocznego „stymulusa”, który jednak różni się od tego, co zwykle rozumie się przez to pojęcie. Nie był to bowiem jednorazowy zastrzyk pieniędzy, aby zastąpić znikający popyt prywatny, ale raczej stały wzrost wydatków rządowych – między innymi na pensje urzędników.

Pojawia się pytanie, jak długo można podążać tą ścieżką bez wywołania kryzysu. Pierwsza fala kryzysu nastąpiła, gdy okazało się, że komercyjne papiery o ratingu AAA wcale nie gwarantują wypłacalności. Teraz trzeba zapytać, na ile racjonalne jest przekonanie, że wiarygodność obligacji skarbowych USA nie obniży się. Einhorn ostrzega, że gdy sekretarz skarbu Tim Geithner obiecuje, że rating USA nigdy nie spadnie poniżej AAA, staje się zależny od „kaprysów” agencji ratingowej. Według Einhorna lepiej by było, gdyby nabywcy obligacji sami dokonywali oceny wiarygodności kraju, a nie polegali w takim stopniu na agencjach ratingowych. Autor zwraca również uwagę na to, że rząd ukrywa szybkość wzrostu cen. Gdyby obecnie stosowana była definicja inflacji z 1980 roku, wskaźnik wzrostu cen byłby na poziomie 9 proc. To pokazuje zagrożenia związane z prowadzeniem łagodnej polityki fiskalnej.