Ekonomiczne głupstwa, demokratyczne rozwiązania

Rozwój gospodarczy nie zależy od oszczędności, bilansu handlowego, konkurencyjności i innych wielkości, które badają makroekonomiści. Dobrobyt pojawia się tam, gdzie ludzie mogą wykorzystać swój potencjał przedsiębiorczości. Na temat tego, co go blokuje, obywatele głosujący w referendum mogą wiedzieć więcej niż politycy.
Ekonomiczne głupstwa, demokratyczne rozwiązania

Reuven Brenner, profesor McGill University w Montrealu

Obserwator Finansowy: Współczesna makroekonomia polega przede wszystkim na analizie ilościowej, która potem staje się podstawą kształtowania polityki gospodarczej. Pan ostro krytykuje to podejście. Dlaczego?

Reuven Brenner: Biorąc pod uwagę to, co właśnie stało się w Grecji, powinieneś raczej zapytać, na jakiej podstawie makroekonomiści nadal mogą bronić swojego podejścia, i przypomnieć im, że Bank Grecji przez lata ostrzegał, że nawet 50 proc. tamtejszej gospodarki działa nielegalnie. Mimo to makroekonomiści nadal patrzą na gospodarkę przez pryzmat danych statystycznych, takich jak  wielkość PKB, poziom inflacji i bezrobocia. Ale jeśli 50 proc. gospodarki to szara strefa, to jakie znaczenie ma oficjalna stopa bezrobocia? PKB, stopa bezrobocia, cały język agregatów to podstawowe kategorie keynesowskiej makroekonomii, która wyznacza pole dyskusji, i obszar, w jakim poszukuje się rozwiązań. To dominujące podejście nie bierze jednak pod uwagę instytucji ekonomicznych, opodatkowania, regulacji, korupcji – oraz związków między nimi. Podejście keynesowskie oferuje rozwiązania przy całkowitym lekceważeniu instytucji danego kraju.

A problem Grecji nie uderzył jak grom z jasnego nieba. Weźmy na przykład Włochy, które w 1987 r. przy obliczaniu PKB uwzględniły wielkość szarej strefy. Ta operacja obniżała poziom długu do PKB, co pozwalało spełnić wymóg Wspólnoty Europejskiej. Wiadomo, że w Hiszpanii jest duża szara strefa, a kilka lat temu Belgia zasłynęła z tego, że w obrocie miała zaskakująco dużo gotówki – więcej w przeliczeniu na mieszkańca niż nawet we Włoszech. Powodem tego zjawiska były regulacje podatkowe – jeśli ktoś został złapany na oszustwach podatkowych, musiał tłumaczyć się przed fiskusem, ale nie groziło mu więzienie. Wielu zatem transakcji ludzie nie deklarowali. Możesz sobie zapewne wyobrazić, jaki był związek między prawdziwą a oficjalną gospodarką w tym kraju.

Jest to tylko kilka przykładów pokazujących, jak niewiarygodne są liczby, którymi posługują się ekonomiści. Nawet jeśli w niektórych krajach, takich jak Stany Zjednoczone czy Kanada, podatki i regulacje nie zniekształcają ich za bardzo, problemem pozostają częste i znaczne rewizje oficjalnych danych.

Nie chodzi o to, aby całkowicie pozbyć się liczb, tylko traktować je z odpowiednią dozą krytycyzmu. Kiedy pojawia się szara strefa, rządy powinny uświadomić sobie, że coś jest nie w porządku z podatkami i regulacjami i zająć się właśnie tym, a nie wdawać się w bzdurną politykę makroekonomiczną. Trzeba być świadomym bardzo licznych ograniczeń analiz opartych na danych statystycznych, w szczególności w krajach, gdzie stopy podatków są wysokie i się zmieniają: tam oficjalna i realna gospodarka to mogą być dwie zupełnie różne rzeczy.

Co w rzeczywistości mówi nam oficjalna statystyka bezrobocia, jeżeli praktyczne doświadczenie poucza nas, że znaczna część pracuje na czarno? Dwa lata temu przejeżdżałem przez bardzo bogate wioski w Hiszpanii i nie widziałem tam żadnych zakładów produkcyjnych ani turystyki. Zapytałem więc miejscowego, z czego tak dobrze żyją. On bez mrugnięcia okiem odpowiedział, że z przemytu alkoholu i papierosów i budowania domów.

Dlaczego zatem analiza statystyczna zrobiła taką karierę wśród naukowców i w polityce gospodarczej?

Pytasz, jak stała się „nauką o politycznych kłamstwach”? Po pierwsze, czyż politycy z wszystkich partii mogą nie być zachwyceni teorią, że bez względu na instytucje polityczne, podatki, regulacje są w stanie wraz z bankami centralnymi rozwiązać wszystkie wielkie problemy? Jest źle, szare masy popadają w pesymizm – wiedzone zwierzęcym odruchem, który im się udzielił… oczywiście, nie w wyniku błędnej polityki. Zawsze bezstronni, niezaangażowani politycy mogą zwiększyć wydatki i rozwiać pesymizm. Masy nie chcą wydawać pieniędzy – nie ma sprawy, zrobi to rząd. Ludzie boją się inwestować? Jasne, rząd może zwiększyć wydatki na wszystko – nawet na „kopanie dziur w ziemi”, i to może przywrócić gospodarkę do świetności.

Głupie? Owszem. Ale to właśnie jest makroekonomia, choć aby być uczciwszym wobec Keynesa, trzeba powiedzieć, że to jego następcy zmienili jego poglądy w karykaturę, która teraz uchodzi za naukę na uniwersytetach.

Dziś jest bardzo łatwo prowadzić badania, karmiąc komputer tymi niesprawdzonymi liczbami, a potem publikować cokolwiek. Akademicy są nagradzani za publikacje – a bardzo łatwo jest publikować bez końca ekonometryczne testy na danych dostarczanych przez biura statystyczne. Pisanie takich prac jest banalnie proste, to nie wymaga rozsądku, znajomości instytucji, szczegółów polityki gospodarczej, tylko mielenia liczb. Ale spójrz na nie dokładniej. Ilu ludzi wie, jak te dane statystyczne zostały zebrane? Czy skontrolowano ich jakość? Jak zostały zagregowane? Gdzie jest oszacowanie błędów? Tak czy inaczej, nikt tego nie czyta i bardzo rzadko wyniki są kontrolowane i potwierdzane w innych badaniach.

Wracając do polityki gospodarczej: zwiększenie poziomu wydatków budżetowych może mieć pozytywny, neutralny lub negatywny wpływ na dobrobyt państwa. To zależy od szczegółów, a nie od agregatów. Od tego: jak działają instytucje państwowe, regulacje, podatki, system polityczny itd. Czy większy wydatki na szkoły naprawdę są „inwestycją”? Niekoniecznie: to zależy od tego, jak te pieniądze będą wydane. Jeśli na podwyżki dla niekompetentnych, uzwiązkowionych nauczycieli, to czy to będzie  „inwestycja”? Jeśli rząd postanowi więcej wydać na – powiedzmy – szkoły średnie, ale nabuzowane hormonami nastolatki są zanudzane na śmierć lekcjami geografii i WOSu i wolałyby pójść do dobrych szkół zawodowych, uczyć się informatyki, projektowania mody, majstrowania przy samochodach itd. – czy cokolwiek dobrego wyjdzie z tych wydatków? Szczerze wątpię: nuda jest niezawodnym źródłem patologii.

Jeśli analiza agregatów statystycznych nie prowadzi do dobrobytu, to co do niego prowadzi?

Wszelki postęp jest wynikiem innowacji. A żeby ich dokonywać, potrzeba przede wszystkim kapitału gotowego na ryzyko inwestycyjne. Ten proces buduje się od dołu, poczynając od rodzin, które pomogą swoim dzieciom sfinansować studia, jeśli mają po temu predyspozycje, albo pomogą w rozkręceniu pierwszego małego biznesu. I kolejnego, jeśli pierwszy splajtuje. Kiedy pomysł jest dobry, do gry wchodzą aniołowie biznesu i dostarczają trochę więcej kapitału na inwestycje. I znowu – jak się powiedzie – pojawia się venture capital. Cały czas inwestorzy i przedsiębiorcy muszą być rozliczani ze swoich sukcesów i porażek.

Rynki finansowe istnieją nie dlatego, że finansiści mają doskonałą wiedzę, jak alokować kapitał do tej czy innej firmy. Ale mają motywację do tego, by korygować pomyłki szybciej niż inne instytucje – rządy w szczególności. Rozmaici gracze są w stanie korygować błędy popełniane w prywatnych firmach – na najwyższym szczeblu odbywa się to dzięki przejęciom, czasami wrogim. A jakie mechanizmy weryfikują wydatki rządowe? Skąd mamy wiedzieć, ile rządy powinny inwestować w drogi? W szkoły? W szpitale?

Owszem, ekonomiści przygotowują swoje subiektywne analizy korzyści i kosztów. Te liczby nie są precyzyjne. Jaka stopa dyskontowa jest używana w tych badaniach? Skąd ekonomiści mogą wiedzieć, jaką dla ludzi będzie miał wartość dodatkowy szpital, a jaką dodatkowa szkoła? Jeśli decyzja dotyczy jakiegoś miasta, które ma starzejącą się populację, to skąd biurokrata w Warszawie będzie wiedział, czy mieszkańcy tego miasta wolą przyciągnąć doń młodych nowymi zakładami i szkołami, czy może po cichu chcą popaść w niebyt.

Doszedłem do wniosku, że rozwiązaniem może być szersze wykorzystanie instrumentów demokracji bezpośredniej – referendów i inicjatyw ludowych, począwszy od dołu. Ten sposób podejmowania decyzji politycznych praktykują Szwajcarzy na każdym szczeblu – wioski, miasta, kantonu i federacji. Kwestie takie, jak wysokość opodatkowania i przeznaczenie wspólnych pieniędzy, są tam rozstrzygane bezpośrednio przez wyborców. To nie znaczy, że Szwajcarzy nie popełniają czasami błędów. Ale wtedy zmieniają decyzje.

Referendum i inicjatywa ludowa stanowią instrumenty, dzięki którym można korygować błędy w zarządzaniu państwem szybciej niż zrobiliby to politycy. Referendum daje realny instrument władzy zwykłym ludziom. To rozwiązanie działa w Szwajcarii, ale jak odkryłem – nie trzeba być Szwajcarem, aby demokracja bezpośrednia zadziałała. Zarówno w Kanadzie, jak i USA przed 1930 r. odbywały się tysiące lokalnych referendów i system polityczny ewoluował w kierunku szwajcarskiego. To Wielki Kryzys, II wojna światowa, a potem zimna wojna sprawiły, że zarzucono te drogę.

Czy doświadczenia, przede wszystkim szwajcarskie,wykazują, że demokracja bezpośrednia nawet w dzisiejszym świecie jest efektywniejsza od pośredniej? Czy ludzie nie głosują za krótkoterminowymi korzyściami bez zważania na długoterminowe skutki?

Historia Szwajcarii i krajów, o których wspomniałem, nie potwierdza tych obaw. To prawda, że potrzeba czasu, aby się tego nauczyć. Na przykład w 1995 r. w Quebecu, podczas referendum dotyczącego odłączenia od Kanady, rządząca wówczas partia separatystyczna dokonała nadużycia, zadając dwa oddzielne pytania, ale pozwalając udzielić wyborcom tylko jednej odpowiedzi. Kiedy w referendum wygrała opcja „nie”, rząd federalny przyjął specjalną ustawę, która zapobiega takim nadużyciom w przyszłości.

Ja nie twierdzę, że wynik każdego referendum będzie najlepszy. Ludzie popełniają błędy, ale dysponują instrumentem, aby natychmiast je poprawić. Nie ma idealnych rozwiązań politycznych i ekonomicznych: chodzi tylko o to, aby nie trwać zbyt długo w błędzie. Obywatele głosujący w referendum mają więcej do stracenia niż politycy. Referendum jest też narzędziem kontroli i edukacji obywatelskiej. W Szwajcarii były referenda, w których ludzie mieli zdecydować, czy energia elektryczna ma być dostarczana przez firmy prywatne czy komunalne. W jednych kantonach zdecydowano, że prywatne, w drugich, że publiczne. Okazało się, że nie ma tu wielkiej różnicy w efektywności tych przedsiębiorstw, bo w jednym i drugim wypadku istniała kontrola społeczna i ludzie bardzo dużo wiedzieli, jak działają te firmy.

Czy referendum jest możliwe do zastosowania w krajach, które nie mają długich tradycji demokratycznych?

Myślę, że tak, chociaż będzie to na pewno proces powolny. Ale oczywiście referendum nie jest panaceum i nie jest możliwe do zastosowania w każdym kraju. Jeśli nie ma instytucji społeczeństwa obywatelskiego, rozwiniętych rynków finansowych, niezależnej prasy, to referendum nie zda się na wiele, zwłaszcza jeśli miałoby być narzucone od góry. Ale nawet w krajach, które nie mają długich demokratycznych tradycji, w byłym bloku wschodnim na przykład, byłoby sensowne uruchomić ten proces na szczeblu lokalnym.

Poza tym niektóre państwa wcale takiej instytucji nie potrzebują. Jeśli kraj ma bardzo prosty system podatkowy i regulacyjny, rozwinięte rynki kapitałowe, to sygnały, czy politycy podejmują właściwe decyzje czy nie, są widoczne natychmiast.

Czy sądzi Pan, że politycy zgodzą się na ograniczenie zakresu swojej władzy i dadzą możliwość ludziom wyrażenia swojej woli w referendach?

Nie. Uważam, że politycy – czy w gruncie rzeczy każdy człowiek – oddają władzę tylko wtedy, kiedy okoliczności ich do tego zmuszą. W przypadku polityków oznacza to widmo bankructwa państwa albo ryzyko, że kraj zostanie prześcignięty przez sąsiadów i zostanie z tyłu. Partia komunistyczna w Związku Radzieckim nie oddała władzy dlatego, że jej przywódcy nagle coś zrozumieli, ale dlatego, że państwo zbankrutowało. Tak więc teraz nie wstrzymuję oddechu. Spójrz na to w ten sposób: kiedy ostatnio słyszałeś o jakimś szwajcarskim polityku? Oni jeżdżą tramwajami, nie zarabiają za wiele i mają ograniczoną władzę nad wydawaniem pieniędzy. Wydaje mi się, że w takim kraju ludzie z talentem i ambicjami idą do sektora prywatnego.

W miejscach takich jak Polska, wychodzących z dekad błędnej polityki, która zniszczyła wiele instytucji społecznych, potrzeba polityków z jakąś wizją, żeby odbudować społeczeństwo obywatelskie. Jeśli poczytasz historię Szwajcarii, zobaczysz, że kiedyś nie byli tak spokojni, jakimi znamy ich dzisiaj. Musieli nawet wymyślić historię Wilhelma Tella i jabłka, żeby obudzić poczucie jedności narodowej.

Czy dziś jest więcej szans na to, żeby pójść w kierunku demokracji bezpośredniej? Być może, bo nie tylko Grecja, ale także Włochy, Portugalia, Hiszpania i Irlandia stoją przed widmem bankructwa, a agencje ratingowe zaczynają prychać na Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Jednak dyskusja, zwłaszcza w Europie, idzie w innym, niebezpiecznym kierunku. Dominujący pogląd mówi, że do kryzysu doszło za sprawą rynków kapitałowych, a nie błędnej polityki Fed, niekompetencji nadzorców i regulatorów, nieodpowiedzialnych Freddie i Fannie itd. Ludzie uważają, że inwestorzy są irracjonalni, że na rynkach wszystko jest bańką spekulacyjną – internet, złoto, nieruchomości.

I tu wracamy do pierwotnego pytania – jeśli wszystko jest bańką spekulacyjną, oznacza to, że nie można alokować kapitału, opierając się na mechanizmach rynków finansowych, bo te sygnały są zwodnicze. Kiedy dojdziesz do takiego wniosku, możliwe są dwa wyjścia. Pierwszy to przywrócić odpowiedzialność na rynkach, stwierdzając, że są one bardzo ważne dla dobrobytu. Albo całkiem odpuścić i pozwolić, aby o alokacji kapitału decydował rząd.

Jestem mocno przekonany, że w twoim kraju cały czas świeża jest pamięć o tym, co dzieje się, gdy takiej alokacji dokonuje rząd.

Rozmawiał Krzysztof Nędzyński

Reuven Brenner jest profesorem ekonomii na McGill University w Montrealu, autorem „Labyrinths of Prosperity. Economic Follies, Democratic Remedies”

Reuven Brenner, profesor McGill University w Montrealu

Tagi