Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Internet dobry dla rynku kultury, kłopotliwy dla twórców

Przedstawiciele branż kreatywnych wszystkich krajów – przede wszystkim muzycy – łączą się w proteście przeciwko serwisom streamingowym. Ich zdaniem ten zyskujący masową popularność model internetowej dystrybucji dzieł kultury podkopuje fundamenty ich bytu.
Internet dobry dla rynku kultury, kłopotliwy dla twórców

(CC By NC bounder)

Serwis Spotify za 20 zł miesięcznie oferuje natychmiastowy dostęp na komputerze, tablecie, komórce czy wieży hi-fi do okolo 20 mln utworów muzycznych. Nie tylko online – utwory można ściągnąć i mieć do nich dostęp nawet podczas awarii sieci internetowej. Technologia oferowana przez Spotify to streaming, czyli strumieniowanie. Podobne usługi oferują serwisy Deezer czy Pandora i setki e-rozgłośni radiowych. Jeśli chodzi o filmy, to taką samą funkcję pełnią takie portale jak np. Netflix. Istnieją także serwisy oferujące legalny abonamentowy dostęp do tysięcy e-booków czy kanałów telewizyjnych.

„Tak wiele za tak niewiele!” – cieszą się konsumenci (szacuje się, że już 60–80 proc. Polaków słucha muzyki przez serwisy streamingowe) „Dostęp do kultury się demokratyzuje!” – przekonują socjolodzy. „To potwierdza rewolucyjność wynalazku, jakim jest internet, i jego pozytywny wpływ na gospodarkę objawiający się w obniżaniu cen dotąd drogich usług i produktów” – zachwycają się ekonomiści. Sami twórcy jednak widzą tę kwestię zupełnie inaczej.

– Boom na serwisy streamingowe może i generuje zyski dla wytwórni płytowych i darmową treść dla konsumentów, ale oznacza katastrofę dla artystów z przemysłu kreatywnego – przekonuje David Byrne, znany producent i muzyk, założyciel kultowego zespołu Talking Heads.

Artykuł, który opublikował w brytyjskim dzienniku „The Guardian”, to najbardziej merytoryczny i najmniej histeryczny spośród wielu pochodzących od twórców głosów krytycznych, a i tak ma katastroficzną wymowę. Byrne przekonuje, że gdy streaming stanie się dominującym modelem sprzedaży kultury, artystom zabraknie pieniędzy nie tylko na życie (będą musieli znaleźć dodatkowe zajęcia), lecz także na twórczość (nagranie wysokiej jakości płyty to bardzo wysoki koszt – kto go pokryje?). W rezultacie spadnie jakość sztuki. Muzyk w akcie sprzeciwu wycofał z serwisów streamingowych tyle swojej muzyki, ile mógł. Podobnie zresztą uczynili wcześniej inni muzycy, jak Thom York z Radiohead, a AC/DC w ogóle nie umieściło tam swojej twórczości.

Jak więc ocenić innowację, jakimi są serwisy streamingowe? Po czyjej stronie stanąć – konsumentów, czy twórców? Spór, w ramach którego padają te pytania, to spór ekonomiczny.

Klęska urodzaju

Zacznijmy od kwestii, która tak bardzo wyprowadza z równowagi amerykańskiego pisarza Jonathana Frenzena. Twierdzi on, że internet jako całość jest dla sztuki szkodliwy, bo „każdy pisze tam o wszystkim”, a że piszących jest masa, nie sposób oddzielić ziarna od plew, rzeczy wartościowych od bezwartościowych.

Frenzen zwraca uwagą na najważniejszą właściwość internetowej gospodarki: wielkość. Dostęp do sieci ma około 40 proc. z 7 mld mieszkańców Ziemi (to prawie 3 mld ludzi). Każdy z nich logując się do sieci, staje się konsumentem. Wchodząc na dowolny portal internetowy, samą swoją obecnością „nabija mu klikalność”, czyli zwiększa jego sieciową wartość. W naszej dyskusji najistotniejsze jest jednak to, że każdy z tych niemal 3 mld e-konsumentów może stać się w jednej chwili także producentem.

Jest tak dlatego, że użytkownicy sieci dysponują wręcz nieograniczoną swobodą działania, która jest bardzo często równoznaczna z absolutną swobodą ekspresji. W internecie mogą na niezliczone sposoby zaoferować siebie, choćby zakładając swojego bloga, publikując utrwalony domowymi sposobami utwór czy nagrany na komórce film. Nie mówiąc już o tym, że mogą zacząć oferować sprzedaż dowolnych produktów lub usług. Próg wejścia w biznes (a sztuka to także biznes) w „gospodarce bitów” jest nieporównywalnie niższy niż w „gospodarce atomów”. Nie tylko ze względu na niższe koszty logistyczne, lecz także instytucjonalne – możliwe jest ominięcie niemal wszystkich biurokratycznych przeszkód.

Można nawet prowadzić sklep internetowy i nie odprowadzać od tego podatków. Wystarczy założyć go na zagranicznym serwerze, a płatności przyjmować na zagraniczne konto. Moralne to czy niemoralne, uczciwe czy nie, to nie ma w tej dyskusji większego znaczenia. To e-rzeczywistość, tak ludzie postępują na masową skalę.

Nie ma na świecie rynku, na którym konkurencja jest tak zaciekła jak na rynku internetowym. Miliony producentów biją się o 3 mld potencjalnych klientów dysponujących niewyobrażalną gotówką. Wystarczy powiedzieć, że tylko w tym roku w internetowych transakcjach typu e-commerce ludzie wydadzą ponad 1,2 bln dol. A to przecież tylko część obrotu związanego z siecią www.

To właśnie w wyniku walki o portele użytkowników robi się wszystko, by internetowe usługi były jak najtańsze, w zamian starając się uczynić je jak najpowszechniejszymi. Każda oszczędność zafundowana konsumentom to z punktu widzenia gospodarki dobra rzecz, bo zaoszczędzony kapitał mogą wydać na coś innego lub w coś zainwestować. Serwisy streamingowe są więc z tej perspektywy błogosławieństwem. Konsumenci są nie tylko szczęśliwi, gdy mogą tanio słuchać muzyki czy czytać książki, ale także bogatsi. Z tymi oczywistymi prawdami nie chcą pogodzić się twórcy branży kreatywnej. Skąd tak naprawdę bierze się ich opór?

Powrót do przeszłości

Twórcy z natury rzeczy czują się wyjątkowi, a internet im to poczucie zabiera, bo o ile sieć nie wpływa w dużym stopniu na liczbę ludzi uważających się za stolarzy czy hydraulików, o tyle „artystów” mnoży ona w stopniu lawinowym. Do „pracy kreatywnej” wystarczy obecnie smartfon czy tablet i specjalne aplikacje, które wszystko, co dawniej wymagało kunsztu – choćby zrobienie przyzwoitego zdjęcia zachodzącego słońca – czynią łatwym, lekkim i przyjemnym. Potem te niewymagające ani pracy, ani talentu twory upublicznia się w sieci, często za darmo, a dla świata bitów zyskują one ten sam status co powieści Dostojewskiego, obrazy Gigera czy nagrania The Beatles. Wielu domorosłych twórców liczy także, że ich dzieła się sprzedadzą.

– Między rokiem 2005 a 2010 dochody szeroko rozumianego globalnego przemysłu muzycznego powiększyły się ze 132 mld do 168 mld dol. Jest to znacznie mniejszy wzrost niż ten obserwowany w przypadku liczby nowych twórców i utworów. Liczba osób, które chcą uczestniczyć w podziale zysków, rośnie znacznie szybciej niż pula do podziału – podsumowuje Kuba Daneckipublikacji „Nowe wspaniałe zarabianie w sieci”.

W rezultacie niezwykłego wzrostu podaży cena wytworów artystycznych bardzo spadła. Spadły więc także zarobki twórców.

Żeby artysta mógł zarobić na Sportify 1160 dol. (równowartość amerykańskiej minimalnej pensji, około 3,4 tys. zł), jeden jego utwór musi zostać odtworzony około 4 mln razy. W przypadku serwisu last.fm takie efekt daje około 1,5 mln odtworzeń. Zarobią więc tylko naprawdę sławni (w skali globalnej) artyści. Mniej rozpoznawalni mogą jedynie liczyć na zyskanie nowych fanów, ale nie pieniędzy.

– Streaming sprawił, że im mniej znany twórca, tym słabszą ma pozycję negocjacyjną. Albo się zgodzi na warunki dyktowane mu przez serwis i pośredników, albo nie. Wtedy wypada z obiegu – przekonuje dr Rafał Kasprzak, który w Szkole Głównej Handlowej bada nowoczesne media.

Problem w tym, że serwisy streamingowe zaczynają wypierać wszystkie inne formy dystrybucji muzyki, przede wszystkim płyty CD. Sprzedaż płyt spada globalnie o kilka, a nawet kilkanaście procent rocznie. Artyści nie mają więc dużego wyboru. W tej sytuacji nie dziwi, że spada także liczba osób utrzymujących się z muzyki. W USA na przykład w okresie 1999–2012 spadła o 41 proc., jak wynika z danych Departamentu Pracy. Artyści muszą się więc przekwalifikować, czy raczej zyskać dodatkowe kwalifikacje otwierające im dodatkowe źródła utrzymania. To rzeczywiście jest kłopotliwe.

Historia pokazuje jednak, że syty artysta to raczej ewenement niż reguła. Bycie twórcą, a zwłaszcza artystą rozrywkowym, przez wieki wiązało się z niewysokim statusem materialnym, a także niewielkim prestiżem społecznym. W średniowieczu przyzwoity byt zapewniały dobre kontakty z dworami królewskimi czy lokalnymi możnowładcami, ale zdecydowana większość aktorów i muzyków wiodła żywot wagabundy, występując dla przypadkowej publiczności i ciesząc się z każdego grosza.

Łatwiej mieli malarze, pisarze i architekci, którzy mogli oczekiwać mecenatu od któregoś z książąt lub zleceń od Kościoła, jednak aż do XX w. zdecydowana większość artystów żyła albo w biedzie, albo w umiarkowanym dobrobycie. Były oczywiście wyjątki. Szekspir na przykład tworzył dzięki wsparciu hrabiego Henry’ego Wriothesley’a, który wspomagał go tak hojnie, że dramaturg mógł wybudować nawet własny teatr (słynny Globe Theater). Zazwyczaj to zewnętrzne wsparcie, a nie przychody ze sprzedaży własnych prac były dla artystów głównym źródłem utrzymania. Nawet Ryszard Wagner musiał sypiać z bogatymi kochankami, by mieć za co żyć.

Sytuacja zmieniła się dopiero wraz z pojawieniem się kinowych i muzycznych superprodukcji oraz z rosnącą rolą opieki państwa nad artystami (to drugie zwłaszcza w Europie). Powstał wielki, warty miliardy dolarów przemysł rozrywkowy zapewniający swoim gwiazdom luksusy, których często zazdrościć im mogli nawet właściciele dobrze prosperujących firm. Oczywiście nie każdy mógł być gwiazdą – to grube ryby przemysłu rozrywkowego decydowały o tym, kto wart jest zainwestowania weń pieniędzy. Jeśli inwestycja w danego twórcę okazywała się trafiona, to gwiazdorska premia była jednak tak duża, że gdy raz stał się rozpoznawalny, istniało duże prawdopodobieństwo, że już nie zbiednieje. Z drugiej strony, jeśli przemysł nie był kimś wcale zainteresowany, o życiu ze sztuki można było tylko pomarzyć.

Internet tę sytuację zmienił. Z jednej strony pozwolił zaistnieć większej grupie twórców, z drugiej – usezonowił gwiazdy i odebrał im pewny chleb. Ale czy należy z tego powodu im współczuć? Na pewno nie bardziej niż innym grupom zawodowym mierzącym się z podobnymi kłopotami.

– Przecież inne branże, np. branża turystyczna, także musiały odnaleźć się w konkurencji z internetem. Trudno jednak znaleźć artykuły wykazujące, że należałoby je przed nią chronić – zauważa Dave Allen polemista Byrne’a w „The Guardian”.

Kreatywność w cenie

Do opowiedzenia się po stronie antyinternetowych twórców mogłaby skłaniać najbardziej katastroficzna wizja, którą snują – ta mianowicie, według której streaming doprowadza do obniżenia jakości dzieł artystycznych w ogóle. Tyle że wizja ta jest nieprawdziwa, bo na każdym rynku obowiązuje zasada, że im większa konkurencja, tym wyższa jakość produktów. Poza tym efektem popularności streamingu, jak pokazują najnowsze badania (np. firmy analitycznej NPD Group) jest ograniczenie poziomu piractwa. W 2012 r. spadło ono w porównaniu do 2011 r. o 26 proc.!

Zgodny z prawdą nie jest także zarzut, że internet odetnie twórców od finansowania i zmusi jedynie do niskobudżetowych produkcji. Wręcz przeciwnie – według Erika Schmidta, dyrektora wykonawczego Google (a trudno o większego znawcę) sieć sprawia, że hity będą jeszcze większe, a gwiazdy bardziej znane i bogatsze. Ponadto będziemy mieć dostęp do coraz większego ich spektrum – od znanych do niszowych, od geniuszy do epigonów i totalne beztalencia. Kuba Danecki cytuje w swojej pracy Chrisa Andersona, naczelnego magazynu „Wired”, który przekonuje, że internet nikomu nie zabiera należnego mu kawałka rynkowego tortu, tylko zwiększa ten tort.

– Czy na rynku czekolady w wyniku nieograniczonej konkurencji mamy tylko słabej jakości wyroby? Nie. Mamy różnorodność, czyli czekolady tanie, przeciętne i dla koneserów. Tak samo jest w branży kreatywnej. Internet zmienia w niej jednak zasadniczo jedną rzecz: wielkie koncerny rozrywkowe, tnąc koszty, przesuwają ciężar promocji dzieł, w których udostępnianiu pośredniczą, na samych twórców. Twórca staje się z punktu widzenia ekonomii już nie tylko dostawcą kultury, ale także biznesmenem, który musi swoje wytwory sprzedać. Musi więc zacząć myśleć biznesowo, nauczyć się negocjacji, tworzenia strategii marketingowych, realizowania nieszablonowych pomysłów promocyjnych. Dopiero wtedy zyskuje w oczach dużych koncernów rozrywkowych i jest w stanie przekonać je do szerszej i hojniejszej współpracy – podkreśla Rafał Kasprzak.

Dobrym przykładem takiego twórcy jest Seth Godin, znany teoretyk biznesu. Mimo że miał na swoim koncie już wiele bestsellerów, jego wydawnictwo nie chciało opublikować kolejnej książki, uznając ją za zbyt ekstrawagancką zarówno ze względu na tematykę, jak i formę. – Nie sprzeda się – usłyszał. Postanowił skorzystać z popularnego serwisu kickstarter.com i poprosić potencjalnych czytelników o wsparcie finansowe. Odzew był pozytywny, a gdy wydawnictwo to zobaczyło, natychmiast przystało na wydanie książki.

Takie przykłady można by mnożyć. Pokazują one, że tym, czego potrzebują twórcy, nie jest masowy odwrót od internetu, tylko kreatywne wykorzystanie narzędzi, jakie sieć oferuje. Zresztą tak jak niszczenie krosien tkackich nie pomogło w XIX w. zatrzymać rewolucji przemysłowej, tak bojkot serwisów streamingowych nie zatrzyma rewolucji w dostępie do kultury.

OF

(CC By NC bounder)

Otwarta licencja


Tagi