Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Peak oil, którego ciągle nie ma i zielone moce na Księżycu

Prawem paradoksu, im więcej słów w sprawie klimatu i przeciw ropie, tym bardziej rośnie jej światowe wydobycie. Od lat zapowiadany jest peak oil, czyli szczyt pozyskiwania ropy, po którym ma być już tylko spadek. Można jednak iść śmiało o zakład, że do rekordów produkcji jest daleko i to bardzo.
Peak oil, którego ciągle nie ma i zielone moce na Księżycu

(Envato)

Spójnym i wiarygodnym źródłem danych jest coroczna publikacja „BP Statistical Review of World Energy” („BP: Statystyczny przegląd światowej energii”), która potwierdza systematyczny wzrost światowego wydobycia ropy naftowej. W 2008 r. wynosiło dziennie 83 mln baryłek ropy i jej ekwiwalentów (chodzi zwłaszcza o tzw. kondensaty gazu ziemnego), a w dziesięć lat później 94,7 mln baryłek (jedna tona to nieco ponad 7,3 baryłki).

Przez ostatnich 10 lat, mimo głośnych nawoływań o spowalnianie intensyfikacji zużywania węglowodorów kopalnych, światowa produkcja ropy wzrosła o niebagatelne 15 proc. Tylko w 2018 r. wydobycie globalne wzrosło o 95 mln ton – tyle ropy przerabiamy w Polsce przez około trzy i pół roku.

Dość podobnie jest z węglem. Wydawało się, że po szczycie jego światowego zużycia w 2013 r. (3,87 mld ton) rozpocznie się systematyczny spadek, tymczasem w 2018 r. nastąpił istotny wzrost do 3,77 mld ton. Przewidywania i oczekiwania bardzo wielu kompetentnych ludzi w brudnej kwestii paliw kopalnych rozminęły się z rzeczywistością.

Istotną przyczyną zachodnich porażek prognostycznych dotyczących pozyskiwania kopalin energetycznych jest brak szacunku dla ambicji rozwojowych krajów Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Nie ma wzrostu gospodarczego bez energii. Tymczasem PKB Chin liczony w cenach bieżących wzrósł z 361 mld dolarów w 1990 r. do 13 608 mld dolarów w 2018 r., a więc 38 razy. Masy nabierają nie tylko giganci. W tym samym okresie Polska urosła z 66 mld dolarów do 586 mld dolarów, a więc niemal 9-krotnie. Afrykańskie Mali w 1990 r. miało PKB równe 2,68 mld dolarów a w 2018 r. wypracowało 17,2 mld dolarów. Wzrost był sześcioipółkrotny, nie tak spektakularny jak chiński, ale państw próbujących nadążać za wyścigiem wzrostu, lub przynajmniej nie wydłużać dystansu do czołówki, jest około setki.

Gospodarki na ropę potrzebują hybrydowego silnika

Żadnych problemów świata, w tym klimatyczno-środowiskowych, nie rozwiążemy mierząc je wyłącznie „atlantycką” miarą, tym bardziej, że na bogatym Zachodzie mieszka trochę ponad miliard ludzi, a pozostałych 6,5 miliarda też chciałoby żyć wygodnie i spokojnie. Aspiracje i marzenia ubogich oraz niebogatych przekładają się na nieunikniony, intensywny wzrost zapotrzebowania na energię we wszystkich jej formach. Odnawialne źródła energii nie dają natychmiastowego energetycznego i paliwowego kopa.

Szczyt nieosiągalny już od stu lat

W 1919 r. Van H. Manning, szef amerykańskiego urzędu górniczego (U.S. Bureau of Mines) twierdził z przekonaniem, że „za dwa do pięciu lat pola naftowe naszego kraju osiągną szczyt swoich możliwości produkcyjnych”. Krakał i nie wykrakał, a tak naprawdę mało kto go słuchał. Jedną z pierwszych znanych osobistości, które uznały domniemane wyczerpywanie się złóż ropy za realne i wielkie niebezpieczeństwo był Harold Ickes, minister zasobów wewnętrznych USA (Department of Interior), a równolegle dyrektor Public Works Administration, wdrażający dla prezydenta F.D. Roosevelta rewolucję New Deal. W czasie II wojny światowej, kiedy zasoby amerykańskie były głównym źródłem ropy dla zachodnich aliantów, uznał – na podstawie przedstawianych mu raportów – że starczy jej jedynie na następne 15 lat. W 1943 r. opublikował więc w American Magazine artykuł „We’re Running Out of Oil!”(„Kończy nam się ropa”) o bliskiej perspektywie braku tego surowca. Sekretarz Ickes spanikował bezpodstawnie, ale to wiemy post factum.

Jest rok 1956 r., ropa nadal płynie szerokim strumieniem i nikt nie dopuszcza myśli, że może jej zabraknąć. Tymczasem geofizyk z Shell Oil, Marion King Hubbert stwierdza w referacie wygłoszonym dla członków American Petroleum Institute, że szczyt wydobycia ropy naftowej w tzw. dolnych (lower) stanach USA (bez Alaski i Hawajów) nastąpi albo pod koniec lat 60., albo zaraz potem.

Jego rewelacje puszczone zostały mimo uszu. Hałas zrobił się dopiero po kilkunastu latach, gdy okazało się, że pierwszy szczyt wydobycia ropy w Stanach nastąpił w 1970 r. Dziś wiemy, że zmniejszenie produkcji ciągnęło się wprawdzie długo, ale w ostateczności okazało się nietrwałe. Hubbert pomylił się, ale zapisał się nazwą którą ukuł – peak oil (szczyt wydobycia ropy naftowej).

Strukturalne zmiany na rynku ropy naftowej w USA

Nie sposób zaprzeczyć teorii peak oil, bo jeśli zasoby są skończone, to kiedyś się wyczerpią. Na razie w grze w chowanego wygrywa ropa. Gdzie nie szukać, tam jej nie ma, aż tu nagle wypływa rzeką jeszcze szerszą niż przed zapowiadaną właśnie posuchą – tryska spod dna mórz, sączy się z piasków smolistych w Kanadzie, daje się wypłukiwać i wyciskać z łupków.

Schedę po nieżyjącym od 30 lat Hubbercie przejął geolog naftowy Colin Campbell, który w 1998 r. ze współautorem Jean’em Laherrère ogłosił, że globalny peak oil nastąpi w 2004 lub 2005 roku. I znowu pudło. Campbell używał parafrazy baru wypełnionego tłumem rozochoconych gości. „Widzicie te gęby śmiejące się do pełnych szklaneczek czy kufli, i te brwi nastroszone, gdy napitku została w szkle już tylko połowa?” – pytał. Napominał byśmy pamiętali, że bar zaraz zamkną, choć to przecież przybytek czynny 24 godziny.

Adwersarze Hubberta-Campbella et consortes mówią o dwóch dynamikach. Pierwsza to dynamika istniejących i dopiero co odkrywanych zasobów ropy, które są lub mogą być większe od bieżących ocen oraz oczekiwań. Chodzi zatem o zalety i niedostatki metod poszukiwawczych. Druga dynamika odnosi się do możliwości technologicznych wydobycia, które są w dużym stopniu funkcją zapotrzebowania i determinacji, a w ostatecznym rozrachunku ceny, jaką jesteśmy jako ludzkość skłonni płacić za następne baryłki. A cena w zasadzie nie gra roli, bo ropy jest więcej niż złota czy diamentów. Świat nie upadł, gdy ropa kosztowała sporo ponad 100 dolarów za baryłkę, a Chiny wtedy urosły (2008 r.) na przekór aż o 9 proc.

Bez liku niewiadomych

20 lat temu tzw. potwierdzone zasoby ropy szacowano na 1,14 biliona baryłek, 10 lat później na prawie 1,5 biliona, a w 2018 r. na 1,73 biliona baryłek. Jakie będą szacunki za 5-10 lat? Kto twierdzi, że wie, ten nie wie co mówi.

Gdyby natomiast przyjąć, że zużycie zatrzyma się na dzisiejszym poziomie, a od teraz nie będzie żadnych nowych odkryć, to stwierdzonych dziś zasobów starczy ledwo na pół wieku, czyli gdzieś do 2070 r. Dzisiejsze przedszkolaki będą w kwiecie wieku. To jednak wyłącznie niespełnialne założenie.

Marne perspektywy rosyjskiego przemysłu naftowego

Jeśli zatem świat nie stanie niepodziewanie na głowie, to ropy nie zabraknie przez długie dekady. Prawie na pewno nastąpią kolejne odkrycia, ale możliwe jest także lepsze wykorzystanie już istniejących zasobów. Wskutek długoletnich rządów dwóch tyranów, ropa wenezuelska – bodaj największa na świecie – nie płynie, a ciurka. Wojny hamują wydobycie w Iraku i Libii, korupcja rządowa i prywatna to powód ograniczeń w Nigerii, podaż z Iranu dla Zachodu znowu jest nielegalna, a Rosjanie od dekad prowadzą hiper-ekstensywną, a więc niezwykle marnotrawną gospodarkę surowcową.

Z drugiej strony, warto brać pod uwagę oceny ostrożnościowe. Eksperci z firmy Rystad zauważyli na przykład, że 2017 był rokiem rekordowo skromnych odkryć nowych zasobów ropy, a od 2014 r. do 2017 r. wydatki globalne na poszukiwania spadły o 60 proc.

Jaka zatem może być przyszłość? Nie ma dziś w świecie nafty, gazu i w ogóle energii człowieka bardziej rozpoznawalnego niż Daniel Yergin – ekspert, pisarz, guru, współtwórca uznawanej za topową firmy doradczej IHS. W jego najnowszej opinii, popyt na ropę będzie rósł jeszcze ok. 15 lat, a potem, gdzieś w połowie lat 30. obecnego stulecia, ulegnie wypłaszczeniu. Opinia, jak opinia, jedna z setek i tysięcy, ale wydaje się dość przekonująca, choć wokół sprawy bez liku niewiadomych.

Nadzieje na ekologiczny przełom przesadzone

Miłość i uwielbienie przerodzić się mogą niekiedy w nienawiść. Powody są przeróżne, ale często tak się właśnie dzieje, gdy wygórowane oczekiwania zderzają się z pospolitością. Idea świata bez dymów, popiołów, gazów cieplarnianych i innych substancji powstających ze spalania węgla, ropy, gazu ziemnego, ale także drewna, czy słomy jest wspaniała. Czy jednak zmierzyliśmy siły na zamiary, czy też gdzieś mamy własne umiejętności i moce, bo liczą się zamiary?

W 2018 r. tzw. odnawialne źródła energii (OZE) dostarczyły światu jedynie 9,3 proc. energii elektrycznej, a prąd to przecież nie wszystko. Mamy do czynienia z olbrzymim dysonansem między kształtowanym przez media wyobrażeniem postępów na drodze eliminacji węglowodorów a rzeczywistością. Ropa trzyma się nadspodziewanie dobrze. Węgiel wprawdzie ucieka z Europy, niby traci udziały w Chinach, ale i tak mniej więcej co tydzień uruchamiają tam nową elektrownię na węgiel, zaś w Indiach kopią go coraz więcej, pytając świat, czy nadal mają zbierać na opał krowie placki? Gaz ziemny jest czystszy, ale to też węglowodór. Jego wydobycie wyniosło w 3,8 bln m3 i było o 800 mld m3 większe niż 10 lat wcześniej. Przy założeniu braku nowych odkryć i pozostawania zużycia na obecnym poziomie, zasobów gazu starczyłoby światu na następne 50 lat.

Hubbert w odpowiedzi na krytykę jego wątpliwych naówczas racji mawiał, że „ludzka ignorancja nie jest tak rozległa, jak nasza nieumiejętność spożytkowania tego, co wiemy”. Ci którzy chcą wiedzieć, wiedzą bardzo dobrze, że OZE to znakomity kierunek, ale na obecnym etapie żaden cud zbawienny. Są co najmniej trzy dość przykre prawdy o nich, nie tyle ukrywane, co pomijane w radosnej paplaninie.

Chcielibyśmy, żeby OZE były jak internet 5G i 6G, a są jak radiofonia sprzed stu laty.

Jeśli porównać stan techniczny i wydajność OZE, w kontekście ich wyobrażanej coraz powszechniej roli zaspakajania potrzeb energetycznych świata, np. z rewolucją komunikacyjną, to chcielibyśmy, żeby były jak Internet 5G i 6G, a są jak radiofonia przed stu laty. Dominujące dziś źródła odnawialne są wyłącznie współczesnym powieleniem wynalazków sprzed tysiącleci i stuleci na skalę przemysłową: piętrzenie wody, wiatraki, skupianie promieni słonecznych za pomocą soczewki i reakcje chemiczne powodujące przepływ elektronów (baterie). Nihil novi sub sole (Nic nowego pod słońcem – przyp. red.) – wysokie koszty produkcji, a zwłaszcza przesyłu, a więc także ceny i nikły udział w zaspokajaniu potrzeb na energię.

Konsekwentnie pomijana jest decydująca wada OZE w postaci tzw. przemienności (ang. intermittency). W nocy panele nie wychwytują promieni słonecznych, a wiatr wieje nieustannie tylko tam, gdzie prawie nie ma ludzi – najsilniej na oceanicznej drodze z Przylądka Horn do Australii. Wielkie zapory wodne to środowiskowa i przyrodnicza tragedia, połączona z ryzykiem ludobójczej katastrofy. Spalanie słomy i temu podobnych, choć pewien polski były premier był gotów palić także zboże, to zważywszy orki, nawozy, monokulturowość, herbicydy i pestycydy, ekologiczny śmiech na sali. Elektrownie atomowe mają być zamknięte, choć w japońskiej Fukushimie nie zawiodła technologia, a ziemia (trzęsienie) i ocean (tsunami) okazały się potężniejsze niż policzył sobie człowiek.

W teorii, problem intermittency można przezwyciężać za pomocą przesyłania wielkich ilości energii elektrycznej na wielkie odległości – np. z miejsca, gdzie właśnie świeci słońce, tam, gdzie w tym samym czasie księżyc jest w nowiu. Dzisiejszy stan wiedzy, uniemożliwiający zapobieganiu olbrzymim stratom w trakcie przesyłania, jak również kwestie finansowe, a zwłaszcza polityczne (bezpardonowa rywalizacja, nawet w ramach UE, musiałaby ustąpić harmonijnej współpracy) stawiają takie rozwiązanie w kategoriach marzeń ściętej głowy. Przynajmniej na razie.

I trzecia, choć nieostatnia prawda. Jako ludzkość podobno wiemy wszystko. Zgodnie z tym wyobrażeniem, wszelkie wątpliwości dotyczące rozwiązywania energetycznych problemów świata w kolizji z węglowodorami kopalnymi oddalane są z gniewem i pogardą, bo przecież mamy postęp i zaraz się coś zaradzi. Tyle, że jakoś się nie udaje.

Zielone moce na Księżycu

Trzeba starać się, badać, wynajdywać bardziej zielone źródła. Nie liczmy jednak, że efekty będą na wyciągnięcie ręki. Równolegle, a może i bardziej intensywnie należałoby szukać rozwiązań zmniejszających ekologiczno-klimatyczny ciężar spalania ropy, węgla i gazu. Na podorędziu są takie kierunki jak: filtrowanie dymów i wyziewów, ekstrahowanie metanu z węgla jeszcze pod ziemią, magazynowanie CO2, rozwój technologiczny elektrowni atomowych, w tym małych reaktorów i zapewne wiele innych dotychczas zaniedbywanych.

Ale marzenia czasami się spełniają i kiedyś być może będzie nam zupełnie zielono. Wielu zastanawia się czasem, co „odbiło” niektórym miliarderom i po co im własne rakiety kosmiczne, od razu w komercyjnych parametrach. Standardowa odpowiedź brzmi „rozbuchane ego i kaprys pokręconego od bezmiaru bogacza”. Może jednak jest inaczej i chodzi o przychody oraz wielkie zyski osiągane wcale nie na biznesie „krajoznawczym”?

Wspomniany w kontekście peak oil Van H. Manning był wieloletnim, wysokim urzędnikiem państwowym z zacięciem strategicznym. Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej zaproponował utworzenie w USA Służby Broni Chemicznej. Z myślą o balonach wojskowych badał z sukcesem metody tańszego pozyskiwania helu w ramach rozbudowy sił powietrznych. Równorzędnym odpowiednikiem niemieckich zeppelinów z powłokami napełnianymi wybuchowym wodorem był amerykański USS Akron, nieco mniejszy od LZ129 Hindenburga, ale z helem jako gazem nośnym. W wyniku badań nadzorowanych przez Manninga cena helu potrzebnego do wypełnienia Akrona spadła przez kilka lat z 16 milionów ówczesnych dolarów do 75,5 tys. dolarów, czyli w przeliczeniu na dzisiejszą siłę nabywczą z 235 milionów do 1,4 mln dolarów. Niezły wyczyn.

Co może dać nieżyjący od 1932 r. Manning w kontekście ekstrawagancji Richarda Bransona czy Elona Muska? Są podejrzenia, że właśnie o hel chodzi, lecz nie ten do balonów, a o jego izotop nazwany hel-3, który wg obecnej wiedzy znalazł się na Ziemi – w mikroskopijnych ilościach – wskutek zderzenia z jakimś ciałem niebieskim, ale którego w bród – podobno – na Księżycu.

Podstawowe fakty mają być takie, że hel-3 zastosowany do produkcji energii w wymarzonej przez ludzkość fuzji termojądrowej jest 14 razy wydajniejszy od ropy i nie pozostawia za sobą nieczystych śladów. Jedyne produkty uboczne procesu to cenny skądinąd wodór oraz izotop hel-4. Naukowcy z Indii sądzą, że hel-3 z Księżyca zapewniłby całkowite zaspokojenie potrzeb energetycznych ludzkości przez jakieś 250 lat. Wystarczy mieć flotę transportowców, technologię kruszenia skał księżycowych i opanować fuzję termojądrową. Prawda, jakie to wszystko proste?

(Envato)

Otwarta licencja


Tagi