Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

PKB nie jest idealny, ale lepszego wskaźnika nie mamy

Kataklizmy napędzają PKB i bywają korzystne dla gospodarki? Zdaniem Larry’ego Summersa, byłego sekretarza skarbu Stanów Zjednoczonych, tak. Taką opinię wygłosił w kilka dni po tragicznym trzęsieniu ziemi w Japonii. Ma rację?
PKB nie jest idealny, ale lepszego wskaźnika nie mamy

Czy dzięki kataklizmowi japońska gospodarka rzeczywiście wyjdzie ze stagnacji? (CC By-NC dugspr-Home for Good)

Śmierć 6434 osób i ponad 200 tysięcy budynków w gruzach. To główne skutki trzęsienia ziemi, które nawiedziło Japonię w 1995 r. Straty materialne ogółem oszacowano na prawie 103 mld dolarów. Czy w przypadku takiej katastrofy można mówić o jakichkolwiek pozytywach? Dla niektórych „nie ma tego złego”. Larry Summers i wielu innych ekonomistów, zauważają przekornie, że o ile przed trzęsieniem gospodarka Japonii rozwijała się w tempie 0,9 proc. PKB, o tyle po nim przyśpieszyła do 2,5 proc. Wnioskują, że dzięki kataklizmowi gospodarka japońska przynajmniej na kilka lat wyrwała się z ramion gospodarczej stagnacji. Podobnie ma być w przypadku marcowego trzęsienia i tsunami. Skorzystać na nieszczęściu Japonii ma cały świat – Japonia, żeby odbudować zniszczony majątek, będzie musiała część produktów i usług importować.

– To pozornie poprawne rozumowanie nie bierze pod uwagę, że kapitał, który będzie służył do odbudowy w innym wypadku zostałby zainwestowany w zupełnie inne i nowe przedsięwzięcia. Katastrofa „cofa w rozwoju” gospodarkę, nie napędza jej – przekonuje prof. Donald Boudreaux, ekonomista z George Mason University. Tłumaczy, że mylne wrażenie, któremu uległ Summers i inni bierze się ze ślepej wiary w to, że wzrost PKB można całkowicie utożsamić z rozwojem gospodarczym.

– Statystyka czasem kłamie, a zwłaszcza Produkt Krajowy Brutto. Nie można utożsamiać go do końca ani z gospodarką, ani z dobrobytem – upiera się Boudreaux.

Fontanny i piramidy

Co właściwie jest nie tak z PKB? Litania wad jest długa, ale wskaźnikowi PKB obce jest przede wszystkim pojęcie „jakości”. Sumuje on całą konsumpcję, inwestycje, wydatki rządowe i eksport, odejmuje import i otrzymuje pewną wartość pieniężną, ale nie dokonuje rozróżnienia na konsumpcję finansowaną kredytem i oszczędnościami, inwestycje opłacalne i nieopłacalne, a także nie rozróżnia wydatków rządowych pod względem ich sensowności. Frank Shostak, libertariański ekonomista, zobrazował to, mówiąc tak:

– Jeśli rząd postanowi wybudować piramidę, zostanie to dodane do PKB, mimo że nie ma nic wspólnego z bogactwem obywateli. Co więcej, może go faktycznie umniejszać. Piramida bowiem pochłonie zabrany im kapitał, który sami spożytkowaliby o wiele efektywniej.

Gdy więc prof. Krzysztof Rybiński mówi, że w tym i kolejnym roku polskie PKB będzie rosnąć głównie dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej, mówi, że nie jest to powodem do radości. Już teraz wiadomo, że pieniądze rozdawane przez unijnych urzędników zasilają fikcyjne plantacje orzecha na północy Polski, e-biznesmenów, których jedynym pomysłem na biznes jest umiejętność wypełniania wniosków dla Państwowej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, czy budowę ozdobnych fontann w gminach, w których bezrobocie przekracza 20 proc. Jak na ironię, istotne inwestycje infrastrukturalne (drogi, tory kolejowe) przebiegają tak wolno, że Polsce grozi odebranie unijnych funduszy, a budowa Stadionu Narodowego, czyli obiektu, o którym wiadomo, że będzie przynosił straty, idzie nadzwyczaj sprawnie. Z kieszeni podatników finansuje się obiekt, na którym nie uda się organizować tylu imprez, by mógł na siebie zarabiać, nie mówiąc już o zwrocie kosztów budowy (ok. 1,9 mld zł). Nie przeszkodzi to statystykom wliczyć tych wszystkich „inwestycji” w PKB, a rządowi chwalić się niezwykłymi wzrostami i „zieloną wyspą”.

Niewidomy wskaźnik

Wskaźnik PKB z jednej strony „docenia” nonsensowne inwestycje, które jednak w przyszłości przełożą się na niższy wzrost gospodarczy, a z drugiej – jest „ślepy” na wiele istotnych dla gospodarki sfer. Zwłaszcza na szarą strefę, która funkcjonuje przecież w każdym zakątku świata. Wyliczenia PKB nie mogą brać jej pod uwagę z oczywistych powodów – nikt nie wysyła urzędom statystycznym sprawozdań z prowadzenia nielegalnej działalności gospodarczej. Tymczasem w Polsce szacuje się, że szara strefa może stanowić równowartość ponad 20 proc. „oficjalnego” PKB – czyli ponad 300 mld zł – a ekonomiści otwarcie mówią, że to właśnie ten sektor gospodarki pomógł nam suchą stopą przejść przez kryzys. W Egipcie natomiast szara strefa jest większa nawet niż wartość tamtejszej giełdy, praktycznie większość firm działa nielegalnie, a zatrudnienie w nich znajduje 10 mln osób, czyli prawie połowę wszystkich pracujących.

Wzrost wskaźnika PKB może wprowadzać w błąd również dlatego, że nie jest on korygowany o wzrost bądź spadek populacji danego kraju. PKB „nie widzi” ludzi.

– Wzrost gospodarczy może być przecież jedynie wynikiem tego, że kolejne roczniki dołączyły do siły roboczej i w związku z tym wytwarzają więcej. Z kolei japońska „stracona  dekada” była okresem niskiego wzrostu PKB między innymi na skutek kurczenia się zasobów siły roboczej – twierdzi Maciej Bitner, główny ekonomista Wealth Solutions. Podkreśla, że należy zawsze zwracać uwagę tempo wzrostu PKB na mieszkańca, bo może się okazać, że w wyniku zmian demograficznych jest mniejsza niż ogólny wzrost PKB.

Niektórzy ekonomiści całkowicie wątpili w możliwość wyliczenia prawdziwego majątku narodowego. Ludwig von Mises, jeden z najwybitniejszych ekonomistów wolnorynkowych, w swojej klasycznej książce „Ludzkie działanie” pisał: – Próba określenia w pieniądzu bogactwa narodu lub też całej ludzkości jest tak samo dziecinna, jak mistyczne wysiłki zmierzające do rozwiązania zagadki wszechświata, mając za dane wymiary piramidy Cheopsa.

Frank Shostak wspiera ten pogląd twierdząc, że proces wyliczania wzrostu PKB opiera się na pozbawionych znaczenia obliczeniach. Za przykład podaje wyliczanie średniej wartości transakcji w zbiorze przedmiotów o totalnie nieprzystających do siebie jakościach. Np. jeśli w gospodarce sprzedano bluzę za 40 zł i telewizor za 1000 zł, to ich średnia cena to 520 zł. Shostak konkluduje, że takie operacje nic nie mówią nam o rzeczywistości gospodarczej.

Tym bardziej ostrożnie należy podchodzić do PKB jako wskaźnika dobrobytu. Na jego podstawie można wysnuć wniosek, że dobre dla gospodarki są nie tylko katastrofy naturalne, lecz także rozwody (większa wartość postępowań sądowych, konieczność stworzenia „nowego domu” przez rozwodzące się strony), czy rosnąca przestępczość (bo wymusza zwiększenie wydatków na policję i służby więzienne). Korzystne okazują się też katastrofy ekologiczne. Np. katastrofa tankowca Exxon Valdez u wybrzeży Alaski w 1989 r. zwiększyła PKB USA o ok. 2 mld dolarów. Jak? Ktoś musiał posprzątać bałagan. Z kolei według ekonomisty Paula Krugmana nawet zamachy na WTC w 2001 r. dały impuls do wzrostu gospodarczego.

– Czy ktoś może jednak poważnie twierdzić, że był to prawdziwy wzrost? To była regeneracja, powrót do już kiedyś osiągniętego stadium – uważa prof. Boudreaux.

Kłamstwa, bezczelne kłamstwa i PKB

Oprócz wad „wewnętrznych” wskaźnik PKB posiada jeszcze jedną. Jest podatny na manipulacje. Chodzi o to, że rządy w zależności od swojego widzimisię mogą zmieniać metodologię jego wyliczania. I tak na przykład w 2007 r. w Peru przyjęto nowy model wyliczania PKB, który zaczął pokazywać, że gospodarka kraju rośnie. Gdyby jednak wciąż obowiązywała dawna metodologia, gospodarka kurczyłaby się. Ekonomiści uznali zmianę metodologii za ruch populistyczny, mający zatuszować rzeczywistą kondycję Peru. Narzekali, że nikt nie ujawnił szczegółów nowego sposobu wyliczania PKB – nie było wiadomo, czy rząd na przykład koryguje wskaźnik o inflację (nominalne PKB może być przecież wynikiem wyłącznie wzrostu inflacji, a nie większej produkcji dóbr i usług), a jeśli koryguje, to jak to robi? Wyliczanie wzrostu cen to również pole do manipulacji. Inflacja obliczana na podstawie koszyka dóbr (Consumer Price Index) tak naprawdę bierze pod uwagę tylko te dobra, których cena wzrasta nieznacznie. Nic dziwnego – to rządowi statystycy odpowiedzialni są za dobór konkretnych produktów. W efekcie, jeśli na rynku nieruchomości spekulanci nadmuchują bańkę, urząd statystyczny tego nie zauważa, a PKB spokojnie sobie rośnie. Aż pęknie, tak jak to miało miejsce w 2008 r. w USA.

Zaniżanie inflacji, aby uzyskać wyższy wskaźnik wzrostu PKB zarzuca się obecnie Chinom. Oficjalne dane wskazują, że inflacja w Państwie Środka utrzymuje się na poziomie ok. 4-5 proc., a PKB wzrasta o ok. 8-10 proc. rocznie, ale zeszłoroczne wycieki z WikiLeaks podważają te wyliczenia. Ujawniono, że w 2007 r. Li Kequiang, typowany na jednego z następców Hu Jintao, aktualnego przewodniczącego ChRL, powiedział, że te dane to tylko „drogowskazy” i nie można do końca im ufać. Marc Faber, znany amerykański inwestor, twierdzi, że prawdziwa inflacja w Chinach wynosi ok. 10 proc., a to znacznie zmniejsza realną stopę wzrostu PKB. Podaje za przykład ceny mieszkań, które w ciągu ostatnich 3 lat wzrosły w największych chińskich miastach średnio o 80 proc.  Jakie skutki może mieć ukrywanie prawdziwych danych o chińskiej gospodarce? Inwestorzy mogą zaryzykować w tym kraju większą liczbę inwestycji, by potem nagle i gorzko przekonać się, że były nietrafione, że „wpuszczono ich w maliny”, karmiąc nieuzasadnionym optymizmem. Ekonomiści zgodnie twierdzą, że jeśli w Chiny pogrążyłyby się w recesji, świat z całą pewnością wpadłby w kolejny kryzys. Poważniejszy i głębszy niż ten wywołany przez mieszkaniową politykę w USA.

Arbitralność metodologiczna przy obliczaniu PKB utrudnia także porównywanie gospodarek różnych krajów.

– Po pierwsze, nie wiadomo, jakim kursem walutowym się posłużyć. Kurs bieżący jest często bardzo zmienny i bywa regulowany przez władze. Po drugie, obliczenia wykorzystujące parytet siły nabywczej z kolei opierają się na arbitralnym doborze koszyka, który różni się bardzo zwłaszcza, jeśli porównujemy kraje o rozwinięte z rozwijającymi się – mówi Maciej Bitner.

W poszukiwaniu alternatywy

Niezadowoleni z PKB jako miary dobrobytu są dziś przywódcy Unii Europejskiej. Dwaj nobliści, Joseph Stiglitz i Amrtaya Sen, opracowują nawet dla UE nowy wskaźnik gospodarczy, czy raczej grupę wskaźników, które należy stosować jednocześnie. Mają brać pod uwagę nie tylko bieżącą konsumpcję, lecz także takie kwestie, jak m.in. zachorowalność na przewlekłe schorzenia, średnią długość życia, stopień zanieczyszczenia środowiska, czy poziom ubóstwa.

– To, jak mierzysz wpływa na to, co robisz. Jeśli używasz złej miary, popełniasz błędy – komentował w 2009 r. nadmierną popularność PKB Joseph Stiglitz.

Ale już teraz istnieją różne miary, które można stosować zamiast lub równolegle z PKB. Ekonomista ze szkoły austriackiej Murray Rothbard wpadł na pomysł, że rozwój gospodarki należy mierzyć odejmując od PKB wartość wydatków rządowych. Z kolei amerykański ekonomista i inwestor Mark Skousen uważa, że gospodarkę najlepiej oceniać patrząc na stopy zwrotu, jakie osiągają prywatne firmy, produkcję przemysłową i zatrudnienie.

– Zdarza się, że gdy PKB spada tylko o 1,5 proc., to te wskaźniki spadają nawet o 15 proc. – zaznacza Skousen. Odpowiednikiem miar proponowanych przez noblistów, które mają obejmować życie ludzkie, nie tylko w ekonomicznym wymiarze, jest z kolei Human Development Index, czyli Wskaźnik Rozwoju Społecznego. Miara opracowana w 1990 r. przez pakistańskiego ekonomistę Mahbuba ul Haqa bierze pod uwagę poziom wykształcenia społeczeństwa, dochód narodowy na głowę, czy średnią długość życia. W rankingu państw mierzonych tą miarą Polska jest klasyfikowana na 41. miejscu, czyli o trzy oczka wyżej niż, gdyby brać pod uwagę wyłącznie PKB per capita.

Czy któryś z tych wszystkich wskaźników rzeczywiście może zastąpić PKB? Wiele wskazuje na to, że przy wszystkich jego wadach wciąż nie mamy niczego innego wartego uwagi.

– Wskaźnik PKB jest bardzo niedoskonałym, ale wciąż najlepszym jaki mamy miernikiem tempa wzrostu oraz poziomu rozwoju gospodarczego. Jeżeli metodologia zbierania i przetwarzania danych jest rzetelna, to kraj, którego gospodarka szybko się rozwija będzie miał w dłuższym okresie także wysoki wzrost PKB – mówi Maciej Bitner.

Czy dzięki kataklizmowi japońska gospodarka rzeczywiście wyjdzie ze stagnacji? (CC By-NC dugspr-Home for Good)

Otwarta licencja


Tagi