Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Brak znajomości języków drogo kosztuje

Angielski stał się uniwersalnym językiem gospodarki, finansów, handlu i polityki, a mimo to Brytyjczycy sądzą, że z powodu nieznajomości języków obcych tracą rocznie jako kraj wiele dziesiątków miliardów funtów rocznie. Co w takim razie mieliby powiedzieć Polacy? Uczą się, mają na tym trudnym polu jakieś wyniki, ale to stale za mało.
Brak znajomości języków drogo kosztuje

Nauka angielskiego w chińskiej szkole (CC BY-NC Brian Yap)

Według danych Eurostatu, prawie dwie trzecie Polaków w wieku od 25 do 64 lat uważa, że zna jakiś język obcy. Owa „znajomość” ogranicza się najczęściej do biegłości w powtarzaniu OK, ajn, cwaj, draj oraz dodawania niby-rosyjskich końcówek do polskich słówek, więc wieża Babel nie stała się jeszcze naszym naturalnym środowiskiem. Francuzi, Belgowie, Portugalczycy mają wprawdzie nieco niższą samoocenę, ale dwie pierwsze nacje (Belgowie po części) posługują się językiem uznanym za jeden z głównych światowych. A Portugalczycy „wyeksportowali” swój język do Brazylii, Angoli i kilku pomniejszych terytoriów. Do outsiderów równać nie warto, ale dla porządku odnotować należy, że w Unii Europejskiej najtragiczniej jest pod tym względem w Bułgarii i na Węgrzech (wskaźnik poniżej 40 proc.).

Korzyści ze znajomości języków obcych są przeliczne, a jednocześnie trudno przeliczalne. Wiadomo, że płynność w obcej mowie rozwija intelektualnie i kulturowo, a w świecie coraz rzadszych zasieków granicznych zwiększa szanse dobrego zatrudnienia. Wykształcony Amerykanin, Brytyjczyk, Irlandczyk, Niemiec, czy Francuz posługujący się wyłącznie językiem ojczystym, ma większe szanse, niż głuchoniemy wśród obcych Polak. Ile tracimy na naszej niemocie językowej nie wiadomo, bo nie słychać o szerzej zakrojonych badaniach krajowych. Rozeznanie w skali niezrealizowanych zysków jest jednak możliwe, tyle że nie wprost.

Podatek od niewiedzy                                                                                

Po badaniach przeprowadzonych na zlecenie brytyjskiego Ministerstwa Biznesu, Innowacji i Umiejętności (może to w Polsce dziwić ale, jest tam takie) prof. James Foreman-Peck z Cardiff Business School twierdzi, że nieznajomość języków obcych działa w Wielkiej Brytanii jak podatek od wzrostu. Szacuje, że „podatek” ten kosztuje tamtejszą gospodarkę równowartość 3,5 proc. PKB Wielkiej Brytanii, czyli jakieś 45 mld funtów rocznie. (The Costs to the UK of Language Deficiencies as a Barrier to UK Engagement in Exporting: A Report to UK Trade & Investment, James Foreman-Peck and Yi Wang).

Skutki odczuwają na Wyspach głównie mali i średni eksporterzy poddani konkurencji wielkich firm, które stać na przezwyciężanie barier językowych oraz te brytyjskie przedsiębiorstwa, które w obliczu braku u siebie umiejętności językowych nie szukają zagranicznych rynków zbytu. Z potwierdzeniem tego wniosku wśród praktyków nie ma najmniejszego problemu. Nick Brown – szef brytyjskiej firmy Nikwax zajmującej się środkami do czyszczenia i zapewniającymi wodoodporność twierdzi, że „angielski sprawdza się, kiedy chcesz gdzieś coś kupić, ale działa gorzej, gdy (jako Brytyjczyk) obracasz się wśród ludzi, którzy chcą coś sprzedać”. Dlatego eksportujący do 50 państw świata Nikwax drukuje materiały informacyjne w 48 językach.

Spuścizną po imperium królowej Wiktorii i darem wynikającym z amerykańskiej dominacji ekonomiczno-finansowej jest wyjątkowo korzystna pozycja lingwistyczna Anglosasów. Nie dziwi więc szczególnie, że na pytanie Confederation of British Industry aż 30 proc. firm odpowiedziało, że nie ma potrzeb w zakresie języków obcych. Profesor Foreman-Peck podkreśla jednak, że przedsiębiorstwa utrzymujące, że w swojej działalność eksportowej nie odczuwają barier kulturowych eksportują znacznie mniej niż te, które bariery te dostrzegają. Przedsiębiorca bez elokwencji parojęzykowej to jednym słowem przysłowiowy król bez gaci.

Diagnoza brzmi zatem, że Anglosasi też uczyć się mają jakiejś obcej mowy, choć odnoszą z tego znacznie mniejsze korzyści niż przedstawiciele pozostałych nacji z nauki i znajomości angielskiego. Jest to skutek ich uprzywilejowanej pozycji materialnej. Narody mówiące po angielsku dominują mianowicie w świecie pod względem siły nabywczej, a wartość ekonomiczna czasu poświęconego na naukę języka obcego maleje wraz ze słabnącymi możliwościami zarobkowania. Anglik może zarobić na godzinę znacznie więcej niż np. Chińczyk, więc temu drugiemu mniej żal godzin poświęconych na wkuwanie obcych słówek. Jeśli założyć zatem, że Amerykanin na opanowanie greckiego poświęci tyle samo tysięcy godzin co Polak na nauczenie się angielskiego, to Jankes „straci” na tym więcej, bo w tym samym czasie mógłby uzyskać np. w zatrudnieniu lub biznesie więcej niż Polak. W bardziej formalnym wywodzie, czas poświęcony na naukę języka obcego to także tzw. koszt alternatywny lub inaczej koszt utraconych korzyści (opportunity cost).

Polak traci mniej na nauce, ale zyskiwałby więcej na znajomości i dlatego powinien uczyć się języków obcych bardzo intensywnie. Gdyby założyć, że wskaźnik kosztów słabej znajomości języków obcych jest u nas identyczny jak w Wielkiej Brytanii, to językowy podatek od wzrostu miałby w Polsce wartość prawie 60 mld złotych rocznie (1600 mld zł rocznego PKB razy 3,5 proc.). Intuicja podpowiada jednak, że wskaźnik ten oszacowany dla Polski byłby wyższy, więc utracone korzyści potencjalne też musiałyby być większe.

Dochód składany dzięki językowi

Do szacunków takich podchodzić oczywiście należy z należytym (czytaj: dużym) dystansem, bo mnóstwo zależy od przyjętych założeń, jakości metody i wiarygodności „wsadu” w postaci danych podlegających obróbce. Wielkości ogólne mają ponadto tę zasadniczą wadę, że w perspektywie miliardów do zyskania i stracenia rozmywa się i rozpływa jednostka, czyli obywatel pojedynczy z jego nadziejami płonnymi najwyżej na tysiące. Od dawna bowiem wiadomo, że liczby niekoniecznie nawet monstrualne, a wystarczy, że jedynie wielkie mijają się z percepcją maluczkich. Dane na temat niewykorzystanych szans na wyższy PKB nie zapędzą więc Polaków do nauki języków obcych. Co innego, gdy argumentację zindywidualizować.

W tym celu sięgnąć warto do pracy z 2002 r. pt. „The Returns to Speaking a Second Language” oraz do opublikowanego trzy lata później jej dalszego ciągu pod tytułem „Listening to what the World Says: Bilingualism and Earnings in the United States”.  Autorami obu są: Albert Saiz wówczas z filadelfijskiego oddziału Rezerwy Federalnej i z Harvardu, a teraz w MIT oraz Elena Zoido wtedy z Harvardu, teraz w biznesie doradczym w Madrycie. Z ich badań wynika, że tzw. statystyczny absolwent amerykańskiego college’u ze znajomością języka obcego może liczyć na wynagrodzenie wyższe o 2 proc. w porównaniu ze swoją koleżanką/kolegą zadowalającym się wyłącznie ojczystym angielskim. Mało to i zarazem całkiem dużo. Według najświeższych danych National Association of Colleges and Employers, absolwent dostaje w USA na starcie ok 45 tys. dolarów pensji rocznie. Dwa procent z 45 tysięcy to zaledwie 900 dolarów na rok, ale w zanadrzu jest jeszcze procent składany.

Jeśli założyć, że jej/jego realna podwyżka wyniesie średniorocznie 1 proc., a realny zwrot z inwestycji w naukę drugiego języka 2 proc., zaś bonus językowy będziemy kumulować na rachunku oszczędnościowym, to wówczas po 40 latach na koncie dwujęzycznego Amerykanina pojawiłaby się kwota 67 tys. dolarów o sile nabywczej z 2014 roku. Nie są to pieniądze rzucające na kolana, zwłaszcza kogoś z jakimś amerykańskim dyplomem, ale też mowa jedynie o finansowym aspekcie dwujęzyczności, bez wchodzenia w rozliczne przyjemności egzystencjalne płynące na przykład z konwersacji w rodzaju: Frankfurter Würstchen, aber ohne Zwiebel, bitte, gdy na frankfurterki, ale bez cebuli przyjdzie nam nagle ochota gdzieś w Niemczech.

Nie każdy język jest równie hot lub cool, czy wręcz wow!, jak powiedzieliby „światowcy” bez własnego języka w gębie. Saiz i Zoido wyodrębnili dane wskazujące, że premia zarobkowa dla Amerykanina znającego hiszpański wynosiła 1,8 proc., francuski – 2,3 proc. i niemiecki 3,8 proc. Skumulowana premia za dwujęzyczność wyniosłaby zatem po 40 latach odpowiednio: 51 tys., 77 tys. i całkiem już sowite 128 tys. dolarów w przypadku języka niemieckiego.

Hiszpański traci, angielski zyskuje

Różnice są na tyle spore, że domagają się interpretacji. Narody mówiące po hiszpańsku miały w latach 2003-2010 udział w globalnym PKB w wysokości 5,2 proc. natomiast kraje z niemieckim jako ojczystym wypracowały 4,9 proc. Zwracają też uwagę skutki postępującej emancypacji gospodarczej świata – w okresie 1975-2002 udział hiszpański wynosił 6,5 proc., a niemiecki 5,5 proc. Oba obszary językowe straciły na znaczeniu, ale niemiecki zyskał dość wyraźnie względem hiszpańskiego. Na marginesie udział polskiego zmalał w tych samych okresach z 0,9 proc. do 0,7 proc. Autorzy sądzą, że wskaźniki te mają jednak w badanym aspekcie drugorzędne znaczenie. RFN jest przede wszystkim największym światowym eksporterem, a Austria i (częściowo) Szwajcaria to też pod tym względem nie ułomki. Liczy się zatem wielka otwartość gospodarki niemieckiego obszaru językowego w porównaniu z relatywnie zamkniętymi i opieszałymi gospodarkami Ameryki Łacińskiej i Hiszpanii.

W przypadku USA i nauki hiszpańskiego dochodzi kwestia oceny konkurencji. Wobec bardzo licznej tam populacji osób dwujęzycznych z językiem hiszpańskim jako głównym, Amerykanie pochodzenia anglosaskiego muszą liczyć się z konkurencją, której nie będą w stanie sprostać, albo sprostanie odbędzie się po nadmiernym koszcie alternatywnym. Trafniejszym dla nich wyborem jest nauka każdego innego języka obcego, a najlepiej gdyby był to mandaryński. Wobec chińskiej ekspansji oraz wielkich korzyści z bezpośrednich i nieskrępowanych kontaktów z Chińczykami, istnieje bowiem w tym przypadku niemal pewność, że bieżąca wartość przyszłych pożytków ze znajomości mandaryńskiego przewyższy koszt nauki, czyli spełniony zostanie doktrynalny warunek finansowy każdej inwestycji w tzw. kapitał ludzki.

Osoby z dużym zmysłem spostrzegawczości widzą więcej niż inni. Jeśli spojrzą na przykład na listę najbogatszych państw świata, to po usunięciu z niej arabskich marnotrawców naftowo-gazowych w najściślejszej czołówce zauważają wielojęzyczny Luksemburg, Singapur, Hongkong, Szwajcarię i państwa skandynawskie, gdzie niedostateczna znajomość angielskiego staje się dziś wręcz ewenementem. Nie jest to rzecz jasna argument przesądzający, ale wiele jest w tym jednak na rzeczy.

W Polsce zarabiamy relatywnie mało, a chcemy więcej, nie brudząc sobie przy tym rąk od klucza francuskiego i wystrzegając się odcisków od dzierżenia w mocnych dłoniach łopaty. Koszt alternatywny nauki języków obcych jest zatem u nas nadal względnie niski. Czas poświęcać trzeba jednak przede wszystkim na naukę języka trzeciego, bo English – drogie dzieci – is now a must.

Jan Cipiur

Nauka angielskiego w chińskiej szkole (CC BY-NC Brian Yap)

Otwarta licencja


Artykuły powiązane