Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Złe regulacje zabijają innowacyjność

Komisja Europejska chce regulacji w Internecie. Minister Michał Boni przekonuje, że biznesu nie obciążą. – Regulacje są konieczne, ale błędem jest narzucanie rynkowi jednolitych zasad wymyślonych przez urzędników nieznających biznesowych realiów – odpowiada John Chisholm, przedsiębiorca z branży IT.
Złe regulacje zabijają innowacyjność

John Chisholm (Fot. JC)

Obserwator Finansowy: Już Adam Smith zauważał, że biznesmeni często nie są zwolennikami wolnego rynku. Przychylni interwencjonizmowi Warren Buffett, Bill Gates, czy George Soros tylko tę opinię potwierdzają. Pan natomiast równie mocno, co w działalność biznesową, angażuje się w promowanie wolnego rynku i przedsiębiorczości. Dlaczego?

John Chisholm: Bo takie są moje przekonania. Wolny rynek, handel, respektowanie praw własności, minimum regulacji są najlepszą drogą do poprawy jakości życia i rozwoju gospodarczego. Inni przedsiębiorcy może nie czują potrzeby, żeby te idee krzewić, może mają inne priorytety. Dla mnie to jest bardzo ważne. Czy wie pan, że właściwie w tym momencie może pan założyć własną firmę?

Ja? Teraz?

Pan, teraz. Każdy może wziąć swój los we własne ręce.

Piękne hasło.

Nie tylko hasło. Jeżdżę po całym świecie, prowadząc warsztaty dla młodych ludzi, na których daję praktyczne wskazówki dotyczące rozpoczynania działalności biznesowej. Każdy z nas ma jakieś zainteresowania, prawda? Coś go pasjonuje, zajmuje… Jest pan dziennikarzem, a poza tym? Jakieś poważne hobby?

Muzyka.

Tak więc na rynku muzycznym, jak i na każdym innym, istnieje setki tysięcy niezaspokojonych potrzeb, których nie widać gołym okiem. Ja pomagam je dostrzec. Ludzie są zbyt zachowawczy, nie doceniają sami siebie. A każdy z nas ma aktywa, które może wykorzystać w kreatywny sposób. Ma zainteresowania, konkretne umiejętności w jakiejś dziedzinie, specjalistyczną wiedzę i własne niepowtarzalne opinie, do tego zdolności intelektualne, a także aktywa takie, jak choćby samochód, czy laptop, potężne narzędzie. I oczywiście także jakieś pieniądze.

Wystarczy przeanalizować wszystko, co mamy, znaleźć punkt wspólny i to właśnie będzie nasze najsilniejsze miejsce, z którego zaczniemy budować biznes. No, chyba, że przyjdą urzędnicy i powiedzą, że budować możemy, owszem, ale po spełnieniu niespełnialnych dla nas warunków. Kwestia wolności gospodarczej i regulacji to kolejna rzecz po przedsiębiorczości, na którą zwracam uwagę.

Regulacje to sprawa zawsze aktualna. Ostatnio w Europie chce się regulować Internet. Jedna dyrektywa dla całego rynku. Mamy dzięki temu stać się bardziej konkurencyjni i innowacyjni. To dobra droga?

Nie jestem zwolennikiem takiego podejścia. Wbrew pozorom to większe koszty dla biznesu.

Większe? Mniejsze! Przecież, jeżeli cała Unia Europejska będzie miała jednolite regulacje, firmy zyskają natychmiastowy dostęp do całego unijnego rynku. Nie trzeba będzie zastanawiać się, co zrobić, żeby działać w zgodzie z 27 różnymi środowiskami regulacyjnymi.

To jasne, że tego typu koszty się obniżą. Ale pomyślmy o kosztach, których teraz nie widać, a które wzrosną. Co, jeśli te uniwersalne regulacje zaprojektowane zostaną w wadliwy sposób? Cierpieć będzie nie jeden kraj, a wszystkie. Tymczasem źle zaprojektowane regulacje to nie wyjątek, a reguła, więc prawdopodobieństwo problemów jest duże To po pierwsze. Po drugie, skoro regulacje mogą być lepsze i gorsze, to jak mamy wybrać te lepsze, jeżeli nie będzie porównania? Jestem zwolennikiem wielu lokalnych regulacji, które ze sobą konkurują. Te niewydajne w procesie takiej konkurencji znikają, w końcu zostają tylko najlepsze.

Niestety, w USA dominuje podejście podobne do europejskiego – jedna regulacja dla wszystkich stanów. Opiera się na nim choćby reforma służby zdrowia, która ustanawia taki sam system dla wszystkich stanów, bez względu na ich specyfikę. Skutek? Miało być taniej, jest drożej. Miało być prościej, a system stał się bardziej skomplikowany. Ale zostawmy służbę zdrowia. Weźmy Amerykańską Agencję ds. Żywności i Leków, odpowiedzialną za regulowanie zasad, na jakich dane produkty żywnościowe i leki mogą wejść na rynek. I tu widzimy, że zasady wdrażania nowych lekarstw są regularnie zaostrzane – wymaga się coraz większej liczby coraz droższych testów.

Co w tym złego? To chyba dobrze, że zanim lekarstwo wejdzie na rynek, zostanie przetestowane. Inaczej zamiast leczyć, mogłoby zabijać.

Prawda jest taka, że te wysokie wymogi narzucane przez regulatora wzmacniają potężne koncerny, które stać na to, żeby je spełnić. To rodzaj niezdrowej dla gospodarki symbiozy, bo jeżeli jesteś małą firmą, która odkryła nowy lek, to po prostu nie będzie cię stać na jego wdrożenie. Będziesz musiał sprzedać swój wynalazek dużej firmie, co ją jeszcze bardziej wzmocni. To ona spije śmietankę z twojej pracy, a ty zostaniesz z jednorazowym, zaniżonym zyskiem ze sprzedaży praw do leku. Tyle.

Pamiętajmy także, że nie wszystkie przełomowe receptury zostaną wykupione przez duże firmy. Niektóre wylądują na śmietniku historii, mimo że mogłyby ratować ludziom życie. O tym się nie mówi, ale gdy jakiś lek zawiedzie, okaże się felerny, ktoś umrze, ciężej zachoruje, urzędnicy podnoszą raban, że testy były niewystarczające, że trzeba twardszych regulacji.

Może jednak mają rację?

To demagogia. Nie mówię, że testy nie są wcale potrzebne. Ale to nie jest tak, że firmy bez odgórnego nakazu by ich nie przeprowadzały. Nikomu nie zależy na zabijaniu potencjalnych klientów, prawda? Gdyby bariery wejścia na rynek były niższe, pojawiłoby się więcej leków, co więcej – proces od wynalezienia do sprzedaży byłby krótszy. Załóżmy, że wynajduję skuteczny lek na jakąś śmiertelną obecnie chorobę. W obecnych warunkach zamiast podać go chorym, muszę spełniać setki biurokratycznych wymogów – w tym czasie umierają ludzie. Regulacje bardzo często zabijają – dosłownie.

Co by było, gdyby nie było odgórnych regulacji?

Powtarzam – jakieś regulacje są potrzebne, ale rynek ma wielką zdolność do samoregulacji. Znana jest powszechnie historia Amerykanki, która podczas wizyty w McDonald’s poparzyła się kawą. Kawa była bardzo gorąca – miała ponad 80 stopni. Klientka poszła do sądu i wygrała olbrzymie odszkodowanie. Ale w międzyczasie, jeszcze zanim zapadł wyrok, sieć McDonald’s obniżyła temperaturę podawanej kawy do ok. 60 stopni, bo w takiej temperaturze nie spowoduje ona poważnych poparzeń.

I wie pan co? Inne firmy bez jakichkolwiek zewnętrznych nacisków zrobiły to samo… Podobnie byłoby z lekami. Firmy mają bardzo dobre powody, żeby szybko wycofywać się z produkcji felernych towarów.

Ale to brutalne: ktoś musi się sparzyć, żeby inni mogli się nie sparzyć. Ktoś musi się zatruć lekiem, żeby wycofano go z rynku.

Znów patrzy pan na to, co widać. Nie można zapobiec wszystkim nieszczęściom, takie próby prowadzą do jeszcze większych nieszczęść. Odsyłam do tego, co mówiłem kilka minut temu. Nie da się przewidzieć wszystkich skutków odgórnej regulacji, bo gospodarka to nie maszyna, a raczej dżungla, ekosystem. Gdy zmieniamy coś w maszynie wiemy, co się stanie. Spróbujmy natomiast wlać do rzeki toksyczne chemikalia w dużej ilości – skalę i rodzaj efektów takiego działania dla przyrody możemy ocenić jedynie w przybliżeniu.

Kwestia zdrowia jest mi bliska, bo zainwestowałem w firmę biotechnologiczną, ale zaczynałem w biznesie informatycznym. Jestem twórcą serwisów internetowych, z których jeden należy obecnie do Google. I zauważam ciekawą rzecz: na smartfony wymyślono już ponad 10 tys. zdrowotnych aplikacji. To za dużo. Większość z nich odejdzie w zapomnienie.

Biznesmeni, którzy je wymyślają mogliby jednak z powodzeniem działać na rynku farmaceutycznym, czy biotechnologicznym. Tyle, że IT to branża, która nie ma jeszcze dedykowanych jej regulacji, które utrudniałyby działalność w niej, czy zawyżały próg wejścia. Łatwiej jest robić biznes w IT niż gdzie indziej, choć być może z punktu widzenia dobrobytu społeczeństwa nie jest to optymalna sytuacja.

Czyli sektor IT to teraz taka ostoja biznesowej wolności?

Można tak powiedzieć. Jednak pewne regulacje obowiązują, te same, które dotyczą wszystkich innych firm. I są one szkodliwe. Dam przykład. Gdy zaczynałem przygodę z biznesem w 1992 r. mogłem zatrudniać ludzi na taki okres, jaki uważałem za stosowny. Mogłem np. przyjąć kogoś na jeden dzień w tygodniu, a potem – jeśli się sprawdzał – sukcesywnie zwiększać mu zatrudnienie aż do pełnego etatu. Dopiero w tym momencie musiałem zacząć odprowadzać za niego różnego typu składki. Wszystko odbywało się naturalnie.

Obecnie ta swoboda zatrudniania to już przeszłość. Nawet, jeśli zatrudniam danego pracownika tylko w formule dorywczej, na jeden dzień w tygodniu, ale jestem jego jedynym pracodawcą, to urzędnicy fiskusa chcą, żebym odprowadzał za niego składki tak, jak za pełnoetatowego. Nic dziwnego, że zatrudnienie w IT nie rośnie tak dynamicznie, jak kiedyś, a w niektórych działach wręcz maleje. Bo na przykład całe działy analityki rynkowej są często eksportowane zagranicę. Do Chin, czy Indii, albo do Polski.

Można zatem powiedzieć, że regulacje amerykańskiego rynku pracy wspierają zatrudnienie w Polsce – mają więc jednak pozytywne efekty!

Tak – dla krajów importujących miejsca pracy. Ale proszę się tak nie cieszyć – w dłuższej perspektywie wszyscy na takich regulacjach tracimy. Poza tym, czy powinniśmy się cieszyć z tego, że ktoś strzela sobie w stopę?

Rozmawiał Sebastian Stodolak

John Chisholm – inżynier po MIT, biznesmen z 30-letnim stażem w amerykańskim sektorze IT, promotor przedsiębiorczości i wolnego rynku. W 1992 r. założył firmę Decisive Technology, która jako pierwsza zautomatyzowała internetowe ankiety, obecnie jest ona częścią Google. Chisholm odwiedził Polskę w ramach „Free Market Roadshow”, cyklu międzynarodowych konferencji organizowanych przez Centrum Ekonomii Austriackiej. W Polsce współorganizatorem konferencji było Forum Obywatelskiego Rozwoju.

John Chisholm (Fot. JC)

Otwarta licencja


Tagi