Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Stracona dekada

Płonąca Australia, a wcześniej Amazonia czy mniej nagłośnione pożary w Indonezji, Kalifornii oraz Syberii, a równocześnie brak zimy wokół nas, każą nam – wreszcie – poważniej się zastanowić nad tym, co się dzieje i dokąd zmierzamy.
Stracona dekada

(©PAP)

Redaktor Witold Gadomski niedawno w przekonujący sposób udowodnił na tych łamach, że rynki i biznes niewiele sobie robią z widmem katastrofy klimatycznej. Nie pisze on, a to nie mniej ważne, że podobnie postępują politycy.

Niedojrzali politycy

Donald Trump wycofał USA z porozumienia paryskiego (COP 21), Prezydent Brazylii Jair Bolsanaro też nie tylko nie wierzy w zmiany klimatyczne, ale nawet atakuje „obce siły” za mieszanie się mu do polityki wewnętrznej i zarzuca, że to one właśnie są odpowiedzialne za pożary w dziewiczych, tropikalnych lasach Amazonii, słusznie zwanych „płucami świata”. Natomiast prezydent Władimir Putin kpił i żartował jeszcze niedawno, że ocieplenie klimatu to dobra zmiana, bo… będzie mniej futer w użytku (a zwierzątek więcej). Również i u nas kolejne rządy nie zrobiły nic, aby rozpocząć budowę choćby pierwszego bloku jądrowego.

Rynki nie wierzą w katastrofę klimatyczną

Nic dziwnego, że w takim klimacie politycznym ostatnia konferencja klimatyczna (COP 25) w Madrycie w grudniu minionego roku zakończyła się klapą, a przyczyny tego niepowodzenia były dokładnie takie same, jak w Kopenhadze przed dziesięciu laty, gdy – jak wtedy zapowiadano – miało dojść do pierwszego przełomu.

Nie doszło, bo tak wówczas, jak i teraz zbuntowali się najwięksi emitenci gazów cieplarnianych: USA wspierane przez rozwinięty Zachód nie chciały płacić na te cele, a Chiny na czele państw rozwiniętych złożyły odpowiedzialność właśnie na nie – i też nie chcą płacić tyle, ile się od nich wymaga.

O co, o jakie sumy chodzi? O dziwo, takie szacunkowe wyliczenia już są – i są znane już od ponad dekady. Albowiem, nie licząc konferencji w Kioto z 1992 r. i precedensowej próby ograniczenia emisji, pierwszy poważny ruch w kierunku oceny kosztów zmian klimatycznych dokonał rząd brytyjski. Postawił zadanie swemu ekspertowi, sir Nicholas Sternowi, który już w 2007 r. przedstawił głośny raport, znany od jego nazwiska Raportem Sterna, a w dwa lata później opublikował też na jego podstawie, wydany i u nas, autorski tom Globalny Ład (The Global Deal: Climate Change and the Creation of a New Era of Progress and Prosperity). Dziś tym bardziej warto sięgnąć po tę lekturę, bowiem nie tylko jest nader aktualna, ale nabrała wręcz nowej, chwilami chyba wstrząsającej wymowy.

Dwie granice

Już wtedy, przed dekadą, N. Stern, powołując się na naukowe ustalenia ekspertów, z którymi pracował, postawił mocne tezy. Podkreślał: „Zmiana klimatu nie jest niepewną teorią”. Ostrzegał: „Emitujemy gazy cieplarniane w ilości przewyższającej możliwości absorpcyjne Ziemi… Kontynuacja obecnych praktyk grozi wzrostem temperatury powierzchni Ziemi o 5° C w stosunku do okresu sprzed rewolucji przemysłowej”. Czasami nawet straszył: „Jeśli świat będzie zwlekał z rozwiązywaniem tego problemu, aż do sytuacji, w której Bangladesz, Holandia i Floryda znajdą się pod wodą, będzie już za późno… Musimy przewidzieć katastrofę, aby jej uniknąć. Zbliżamy się szybko do kryzysu, który wymaga, aby decyzje i działania zostały podjęte teraz” (jego podkreślenie).

To jednak właśnie Raport Sterna, nie licząc wysiłków i działań w ramach ONZ-owskiego Międzyrządowego Panelu na rzecz Zmian Klimatycznych (IPCC), powołanego w 1988 r., jako pierwszy podał dwa warunki graniczne: temperatura Ziemi nie może przekroczyć 1,5, najwyżej 2°C, w stosunku do okresu sprzed rozpoczęcia epoki przemysłowej, która ten proces zainicjowała (a wzrosła już o ponad jeden stopień). Natomiast stężenie gazów cieplarnianych nie może być większe od 450 ppm (czyli cząsteczek na milion; w chwili gdy pisany jest ten tekst wynosi już 415 ppm i szybko rośnie, bo w roku 2018 sięgało 409 ppm). To są punkty graniczne, wykroczenie poza które grozi najpierw daleko idącymi konsekwencjami, a im dalej, tym nawet trudniej przewidzieć, co się stanie.

Energetyczna rewolucja: czekają nas problemy czy świetlana przyszłość?

Te warunki obwarowano jeszcze jednym wyznaczonym limitem: najpóźniej do roku 2050 konieczne jest jak najszybsze ograniczenie, a potem wstrzymanie emisji gazów cieplarnianych. Do czego – jak widzimy – nawiązała obecnie nowa Komisja Europejska pod wodzą pani Ursuli von der Leyen.

Powody stawiania tak twardych warunków też są znane. Nicholas Stern napisał bowiem już w 2009 roku: „Jeśli globalne emisje nie osiągną szczytu około 2020 roku, a przed 2030 rokiem nie obniżą się w sposób zdecydowany, zaprzepaścimy możliwość ich redukcji o 50 proc. do 2050 roku”. A w innym miejscu dodawał i precyzował: „Biorąc pod uwagę, że zaczynamy od 430 ppm CO2 (w czym wtedy nieco przesadzał – BG), utrzymanie koncentracji na poziomie 450 ppm oznacza, że wzrost emisji musi być zatrzymany niemal natychmiast i opadać o 7 proc. każdego roku przez kilka dziesięcioleci”. Po czym uzupełniał: „kiedy dodamy możliwy wzrost temperatur stymulowany emisjami metanu z rozmrażającej się wiecznej zmarzliny (a te sygnały właśnie zaczynamy otrzymywać – BG) i szybszą utratę lasów tropikalnych, to te liczby mogą być jeszcze wyższe”.

Rosnące koszty braku działania

A co się stanie, jeśli – jak widzimy – emisja nie opada, a my nie podjęliśmy tego wysiłku? Czym to grozi? Raczej wiadomo: da o sobie znać rosnąca stale liczba mieszkańców Ziemi, jak też presja ze strony państw rozwijających się, począwszy od Chin czy Indii, które znajdują się w fazie szybkiego wzrostu i potrzebują wyjątkowo dużo energii. To spowoduje stałe zwiększanie emisji i może sprawić, że nawet według scenariusza business as usual, jak przewidywał Raport Sterna, do roku 2050 emisja CO2 liczona na głowę każdego mieszkańca planety „może wzrosnąć z obecnych 5 ton do około 10 ton”.

Raport ten, bo taki był jego cel, po raz pierwszy próbował też oszacować ewentualne koszty, jakie muszą być poniesione w walce z dokonującymi się – w wyniku ludzkiej aktywności – zmianami klimatycznymi. Chcąc utrzymać proces zmian pod kontrolą, czyli nie przekroczyć poziomu stężenia na granicy 450 lub 500 ppm, każde z zaangażowanych państw będzie zmuszone „wydać w ciągu następnych kilku dziesięcioleci około 1-2 proc. PKB rocznie” na zahamowanie niebezpiecznego zjawiska.

Ten koszt może niestety rosnąć w przypadku naszej bezczynności. Albowiem Stern formułował też jasną, przejrzystą formułę: we wszystkich istniejących kalkulacjach „koszt bezczynności przewyższa koszty działania”. Ostatnie pożary buszu w Australii zdają się ją wyjątkowo plastycznie oddawać: nie chcemy teraz wydać do 2 proc. PKB na klimat, bo to za dużo, to przyjdzie katastrofa, za którą zapłacimy jeszcze więcej…

Stern podkreślał przy tym, że nie można tych kluczowych kwestii pozostawić w gestii wyłącznie rynków. Z jednego, prostego powodu: „puszczone swobodnie rynki prowadzą do braku wydajności i marnotrawstwa”. A w innym miejscu dodawał i podkreślał, że „rynki nie działają dobrze, dopóki nie towarzyszy im rząd”.

Do skutecznego poradzenia sobie z tak poważnym wyzwaniem globalnym jak zmiany klimatyczne potrzebna jest spójna wizja i strategia oraz prawdziwa międzynarodowa współpraca, bowiem: „dopóki porozumienie naprawdę nie będzie globalne, nie przyniesie rezultatu”. Z kolei bez spełnienia tych założeń grożą nam nowe ogromne wydatki, a może być nawet gorzej: „opóźnienie w działaniach zagrozi wzrostowi gospodarczemu”. Co więcej, jak pisze Stern: „Jeśli będziemy podążać drogą, którą próbowałem zarysować, albo podobną (wierzę, że potrafimy), wówczas nie tylko ochronimy planetę dla naszych wnuków, ale też zdecydowanie zmniejszymy poważne ryzyko wybuchu globalnego konfliktu, który w końcu wyniknie z nieustabilizowanego klimatu”.

Autor postulował też, proste w założeniach, a jak widać tak trudne w implementacji, środki zaradcze: „Musimy zatem dokonać czterech rzeczy. Po pierwsze, musimy zacząć o wiele oszczędniej korzystać z energii… Po drugie, musimy powstrzymać wyrąb lasów… Po trzecie., musimy szybko wprowadzić do użycia istniejące (lub bliskie zaistnienia) czyste technologie… Po czwarte, skoro węglowodory będą używane jeszcze przez jakiś czas, powinniśmy szybko wprowadzić technologie sekwestracji CO2„. Tyle – i aż tyle, jak się okazuje.

Nadzieja w nauce?

Jego książka wcale nie jest katastroficzna, co najwyżej alarmistyczna. Kończyła się kilkoma pozytywnymi sygnałami lub postulatami, jak np. te, że „w następnym dziesięcioleciu będziemy działać zdecydowanie i skutecznie”, a szczyt klimatyczny w Kopenhadze „będzie kamieniem milowym w procesie negocjacji”. Niestety, większość z nich okazała się jednak pustą lub płonną nadzieją. Szczyt w Kopenhadze, na który stawiał autor, nie przyniósł żadnego przełomu, a ustalenia COP 21 z Paryża z 2015 r., zgodne z jego postulatami, zostały albo odwrócone, albo przyhamowane, jak dowodzą ostatnie obrady w Madrycie.

https://www.obserwatorfinansowy.pl/warto-wiedziec/warto-przeczytac/szczyt-klimatyczny-bez-przelomu/

Niestety, doświadczenie ostatniej dekady dowodzi dokładnie tego, że nasza krótkowzroczność, zachłanność i chęć szybkiego zysku okazały się silniejsze. Brakuje nam wyobraźni i odwagi. Żyjemy na koszt przyszłych pokoleń i na nie składamy wielki, stale narastający ciężar. Albowiem nagromadzonych i z naszej przyczyny stale rosnących gazów cieplarnianych, co też naukowo dowiedzione, szybko się nie pozbędziemy.

Chyba że dojdzie do jakiegoś kolejnego wielkiego przełomu naukowego i technologicznego. Bo jeśli wierzyć agencyjnym doniesieniom, Chińczycy są blisko wielkiego przełomu. Reaktor Tokamak HL-2M, nad którym pracują już od ponad trzech dekad, ma ponoć odtwarzać naturalne reakcje zachodzące na Słońcu, a kontrolowana synteza jądrowa ma zapewnić stały dopływ potężnej, ale jednocześnie czystej energii. Czy i kiedy do tego dojdzie – zobaczymy.

Nawet jeśli doszłoby do jakiegoś niespodziewanego energetycznego przełomu, to i tak nic nas nie zwalnia od odpowiedzialności za naszą planetę i jej klimat, poddany ostatnio niebywałej presji. Celowo tak często tutaj cytowany Raport Sterna i jego oparte na nauce ustalenia dowodzą bowiem, że minioną dekadę po prostu straciliśmy. Kolejnego takiego zaniechania nie może być.

(©PAP)

Tagi