Autor: Jakub Growiec

Profesor ekonomii, wykładowca SGH, doradca ekonomiczny w Departamencie Analiz Ekonomicznych NBP

O filozofii ekonomii ciekawie i przystępnie

Książka Marcina Gorazdy i Tomasza Kwarcińskiego przykuła moją uwagę pierwszą częścią tytułu. Zainteresowałem się nią, licząc na pogłębienie mojej wiedzy na temat rozmaitych definicji szczęścia i dobrobytu oraz związków między nimi. Okazało się, że tematowi temu poświęcono zaledwie 1 z 16 podrozdziałów. Mimo to książkę gorąco polecam.
O filozofii ekonomii ciekawie i przystępnie

Wydana nakładem wydawnictwa Copernicus Center Press w Krakowie książka Marcina Gorazdy i Tomasza Kwarcińskiego pt. Między dobrobytem a szczęściem. Eseje z filozofii ekonomii w przystępny sposób zaznajamia czytelnika z filozoficznymi podstawami ekonomii. Dzieli się ona na cztery zasadnicze części: O filozofii i ekonomii, O ekonomii i etyce, O metodzie ekonomii oraz Ekonomia a inne dziedziny wiedzy. W kolejnych podrozdziałach dowiadujemy się więc, co jest przedmiotem ekonomii, a co nie jest i dlaczego czasem trudno ocenić, czy dane pytanie badawcze mieści się w obszarze zainteresowań ekonomii czy nie. Dowiadujemy się następnie, czy ekonomia jest nauką pozytywną czy normatywną i dlaczego do dziś trwa spór, czy możliwe jest zrozumienie funkcjonowania przedsiębiorstw, gospodarstw domowych i rynków bez wydawania sądów wartościujących.

W kolejnej części książki autorzy przeprowadzają nas przez meandry metodologii ekonomii, wskazując m.in. na spory dotyczące roli modeli matematycznych czy badań statystyczno-ekonometrycznych. Zwracają też uwagę na najważniejsze pułapki, na które natrafiamy, próbując określać kierunek przyczynowości między zjawiskami lub przeprowadzać w ekonomii kontrolowane eksperymenty. Zakreślają wreszcie granice ekonomii, charakteryzując w szczególności rozległe obszary jej styku z psychologią i socjologią.

Dużą zaletą książki jest to, że materiał jest tu uporządkowany problemowo, a nie historycznie. Doceniam też starania autorów, by książka była maksymalnie współczesna i aktualna. Widząc podtytuł „eseje z filozofii ekonomii”, obawiałem się, że możemy utknąć w nierozstrzygalnych sporach między Keynesem a Hayekiem, tudzież między ekonomistami neoklasycznymi, keynesistowskimi oraz austriackimi (byłem swego czasu na konferencji naukowej w Wiedniu i spotkałem tam wielu austriackich ekonomistów, jednak nie było wśród nich żadnego ekonomisty austriackiego).

Tymczasem w treści książki nie ma o tym ani słowa, a dla zaznaczenia aktualności materiału mamy nawet nawiązania do trwającej obecnie pandemii COVID-19.

Książkę Marcina Gorazdy i Tomasza Kwarcińskiego odbieram jako bardzo wartościową pozycję popularyzatorską, pozwalającą ekonomistom nie zajmującym się na co dzień filozoficznymi podstawami swojej dyscypliny, jak również wszystkim innym zainteresowanym osobom, uporządkować i rozszerzyć swoją wiedzę na ten temat. Na ostatniej stronie okładki napisano, że „swobodny styl narracji oraz liczne, często kontrowersyjne przykłady sprawiają, że lektura książki jest zarówno pouczająca, jak i przyjemna w odbiorze”. W pełni się pod tym podpisuję. Dlatego zamiast żywiołowej polemiki pozwolę sobie tu jedynie na rozwinięcie dwóch wątków, które wydały mi się szczególnie ważne, w szczególności w kontekście moich własnych zainteresowań badawczych.

Zmiany technologiczne stojące u podstaw długookresowego wzrostu

Rozpoczynający książkę rozdział 1.1 podejmuje bliski mi temat źródeł długookresowego wzrostu gospodarczego. Autorzy piszą tu „Około 200 lat temu rozpoczął się wyzwoleńczy marsz ku lepszemu bytowi (…) Jedni nazywają marsz wielkim polepszeniem, a inni wielką ucieczką.” (str. 17) Zdanie to jest o tyle zaskakujące, że wedle mojej wiedzy oba te określenia są relatywnie rzadko wykorzystywane w literaturze; dużo częściej mówi się natomiast o rewolucji przemysłowej, o początku ery przemysłowej, tudzież o początku „ery współczesnego wzrostu” (modern growth era). Dalej piszą Autorzy: „Nie wiemy, co było pierwsze – technologia czy idea? W pewnym uproszczeniu można sformułować dwie hipotezy. Jedną, którą nie zawahamy się nazwać marksistowską (…) wpierw mamy przemiany o charakterze technologiczno-gospodarczym, a do nich dopiero dostosowują się przemiany ideologiczne” (str. 21), a także przeciwną hipotezę, sugerującą, że fundamentalną przyczyną „wielkiego polepszenia” były pewne określone idee, że „uprzednio musiało dojść do przewartościowania systemu przekonań społecznych, systemu wartości” (str. 21).

To zmiany technologiczne stanęły u podstaw przyspieszenia wzrostu w Europie z początkiem XIX wieku, a stopniowe zmiany ideowo-światopoglądowe mogły być co najwyżej ich konsekwencją.

Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy z dwóch powodów. Po pierwsze, nad źródłami długookresowego wzrostu gospodarczego oraz przebiegiem rewolucji przemysłowej przeprowadzono wiele badań, zarówno empirycznych, jak i teoretycznych, m.in. w ramach tzw. jednolitej teorii wzrostu (unified growth theory). Badania te dostarczają silnych przesłanek, by sądzić, że to zmiany technologiczne stanęły u podstaw przyspieszenia wzrostu w Europie z początkiem XIX wieku, a stopniowe zmiany ideowo-światopoglądowe mogły być co najwyżej ich konsekwencją. Jak bardzo nowoczesny i postępowy by nie był nasz system wartości, bez przełomu w pozyskiwaniu energii rewolucja przemysłowa nie mogłaby się dokonać. Nie jest oczywiście konieczne, żeby sekwencja zdarzeń była dokładnie taka, jak zaobserwowano historycznie: najpierw maszyna parowa, następnie silnik spalinowy i elektryczność, najpierw koleje i przemysł włókienniczy, potem samochody i przemysł maszynowy. Rewolucja przemysłowa nie musiałaby też mieć swojego początku w Anglii. W każdym z hipotetycznych alternatywnych światów perspektywy wzrostu opartego wyłącznie o rolnictwo, rzemiosło i handel, bez przełomu w pozyskiwaniu energii, byłyby jednak o wiele bardziej ograniczone, z pewnością wykluczając „wielkie polepszenie” o skali takiej, jaką faktycznie obserwujemy. Przedstawione przez autorów dwie możliwości nie są zatem równie prawdopodobne. W mojej ocenie o wiele trafniej byłoby powiedzieć, że hipoteza pierwsza jest prawie na pewno prawdziwa, a druga – fałszywa.

Po drugie, razi mnie przyłożenie do pierwszej hipotezy – tak jak pisałem, z empirycznego punktu widzenia o wiele bardziej prawdopodobnej – etykiety marksizmu. Karol Marks żył i tworzył w XIX wieku, a jego najważniejsze dzieła powstały w apogeum pierwszej fazy rewolucji przemysłowej (np. pierwsza część sławnego Kapitału datowana jest na 1867 r.). Był to czas dużych i rosnących nierówności dochodowych (wykres po lewej stronie infografiki) oraz – jak trafnie Marks zauważył – szybkiej akumulacji kapitału przez relatywnie wąską grupę jego właścicieli. Choć w porównaniu do poprzednich wieków, w XIX w. wzrost gospodarczy w Anglii, a także m.in. Francji, Prusach czy Stanach Zjednoczonych znacząco przyspieszył, jego owoce trafiały w ręce relatywnie nielicznych. Jednak pomimo częściowo trafnych diagnoz stanu bieżącego, sformułowane przez Marksa prognozy oraz recepty na przyszłość okazały się dramatycznie błędne. Podstawowym źródłem rozbieżności było to, że – jak dobrze widzimy z dzisiejszej perspektywy – Marks nie docenił wagi postępu technicznego oraz wzrastającego popytu na pracę wykwalifikowaną. Ekstrapolował w przyszłość obecne w czasach mu współczesnych tendencje „wyzysku” robotników przez właścicieli kapitału, tymczasem już w drugiej połowie XIX wieku zaczęły w krajach uprzemysłowionych wyraźnie wzrastać płace (wykres po prawej stronie infografiki). Działo się tak, ponieważ praca i kapitał były (i do pewnego stopnia nadal są) względem siebie komplementarne. Im więcej było maszyn i im bardziej były one technologicznie wyrafinowane, tym więcej trzeba było zatrudnić wykwalifikowanych pracowników, którzy potrafiliby się nimi posługiwać, i tym lepiej trzeba było ich pożądane na rynku kompetencje wynagradzać. A kiedy zaczęły wzrastać wynagrodzenia, nierówności dochodowe zaczęły spadać. Tymczasem pięćdziesiąt lat po wydaniu Kapitału inspirowana ideami Marksa rewolucja komunistyczna faktycznie miała miejsce, tyle że nie tam, gdzie mogłyby istnieć dla niej jakieś realne podstawy, tylko w rolniczej Rosji, a jej skutki, eufemistycznie rzecz ujmując, okazały się niezgodne z oczekiwaniami.

U źródeł „wielkiego polepszenia” ostatnich 200 lat nie stoją żadne abstrakcyjne idee, lecz konkretne zmiany technologiczne, w szczególności te związane z pozyskiwaniem energii, które stanowiły bezpośredni fundament rewolucji przemysłowej.

Dostępne dowody empiryczne wskazują zatem, że u źródeł „wielkiego polepszenia” ostatnich 200 lat nie stoją żadne abstrakcyjne idee, lecz konkretne zmiany technologiczne, w szczególności te związane z pozyskiwaniem energii, które stanowiły bezpośredni fundament rewolucji przemysłowej. Równocześnie jednak technologie te nie wzięły się znikąd. Ich pojawienie się w Europie było możliwe dzięki temu, że to właśnie tu w XVI w. miała miejsce rewolucja naukowa, podczas której  ugruntowana została metoda naukowa w postaci zbliżonej do współczesnej oraz zaczęły się prężnie rozwijać badania naukowe i uniwersytety. To w Europie żyli i tworzyli Kopernik, Galileusz czy Newton, i tu stopniowo rozpowszechniły się idee renesansu i oświecenia. Jednak i rewolucja naukowa miała swoje podłoże technologiczne – nie byłoby jej, gdyby nie maszyna drukarska Gutenberga, stanowiąca kluczowy przełom pod względem tempa rozpowszechniania i przekazu informacji. Przykładanie do tak głębokich mechanizmów technologiczno-gospodarczych etykiety marksizmu wydaje mi się dużym błędem. Zwłaszcza że etykieta ta jest przecież nieodwracalnie obciążona sądami wartościującymi. Przejdźmy teraz do tego tematu.

Ekonomia pozytywna a sądy wartościujące

Rozdziały 2.1 oraz 3.1 książki podejmują zagadnienie sądów wartościujących w ekonomii. Po bezkompromisowym stwierdzeniu w tytule rozdziału 2.1, że „ekonomia jest nauką moralną”, Autorzy pozwolili sobie napisać także: „Oczyszczenie ekonomii pozytywnej z sądów wartościujących nie jest do końca możliwe, choćby z tego powodu, że ekonomiści formułują swoje teorie częściowo w języku naturalnym. (…) Cechą charakterystyczną języka naturalnego jest zaś jego obciążenie wartościujące” (str. 73). Kilka stron dalej napisano także: „ekonomia jest nauką moralną po prostu dlatego, że ludzie są istotami moralnymi. Oceniają działania swoje i innych nie tylko z punktu widzenia ich skuteczności, ale i słuszności, dokonują wyborów życiowych na podstawie uznanego przez siebie systemu wartości” (s. 81). I wreszcie: „Wyróżnić można (…) trzy stanowiska: 1) optymistyczne, zakładające, że wolność od sądów wartościujących jest (…) możliwa; 2) pesymistyczne, zakładające, że taka wolność nie jest możliwa (…); 3) „metanormatywne”, uznające, że wolność taka nie tylko nie jest możliwa, ale jest wręcz etycznie niepożądana” (str. 162).

I tak jak przedtem zostałem mimo woli nazwany marksistą, tak teraz zostałem mianowany optymistą. Pytanie tylko, czy słusznie? Myślę, że należy tu poruszyć szereg kwestii.

Homo Economicus – Jak „Dwunożny Kalkulator” stał się Rdzeniem Ekonomii?

Po pierwsze, faktycznie jest tak, że dopóki mówimy językiem naturalnym o rzeczywistym świecie, to używamy słów, które mogą być odbierane jako wartościujące. Jednak w badaniach naukowych w ekonomii nie zawsze mówimy językiem naturalnym (kiedy przykładamy dużą wagę, by precyzyjnie definiować stosowane pojęcia) i nie zawsze mówimy o rzeczywistym świecie (kiedy używamy zmatematyzowanych modeli zawierających arbitralne założenia upraszczające). W matematyce sprawa jest prosta: przyjmujemy pewne aksjomaty, następnie z nich wywodzimy odpowiednie twierdzenia. Nie ma tu miejsca na żadne sądy wartościujące. Podobnie prosty jest świat modeli ekonomicznych.

Problem pojawia się natomiast, kiedy próbujemy wyniki modelowe przełożyć na język naturalny, jak również kiedy próbujemy uzasadnić, że wyidealizowane mechanizmy działające w modelu są również obserwowane w rzeczywistym świecie. W uproszczonym świecie modelu potrafimy jednoznacznie zidentyfikować i wyizolować mechanizmy przyczynowo-skutkowe. Daje nam to jakiś częściowy klucz do zrozumienia mechanizmów rządzących rzeczywistością, która jest jednak o wiele bardziej złożona, a nieuwzględnione w modelu czynniki zakłócające mogą dominować nad tymi, które udało nam się opisać. Próbując werbalnie uzasadnić relatywnie małą istotność czynników pominiętych w modelu, nie sposób uniknąć wartościowania. Jednak im lepiej dany model teoretyczny jest dopasowany do danych, tym problem ten będzie mniej istotny.

Po drugie, w przypadku dobrze prowadzonych badań empirycznych problem sądów wartościujących wydaje się już całkowicie pomijalny. Można przecież badać rzeczywistość bez wartościowania moralnego, stosując po prostu odpowiednio precyzyjne definicje poszczególnych zmiennych. Zdania w rodzaju „wzrost x o 1 jednostkę wiąże się ceteris paribus ze wzrostem y o 7 jednostek” są – przynajmniej w moim rozumieniu – wolne od sądów wartościujących. Te pojawiają się dopiero, kiedy na ich podstawie zaczynamy formułować wnioski dla polityki gospodarczej, rekomendacje dla menedżerów przedsiębiorstw czy banków lub zaczynamy argumentować, że naszym zdaniem dobrze by było, żeby y było, powiedzmy, jak największe. Jednak zajmując się ekonomią pozytywną, bynajmniej nie musimy tego robić.

Postęp, którego nie dostrzegamy

Po trzecie, nie jest też dla mnie jasne, czy fakt, że u podstaw kształtowania się wszystkich zmiennych ekonomicznych stoją indywidualne decyzje ludzi, musi oznaczać, że „ekonomia jest nauką moralną”. Co więcej, nie jest chyba nawet jasne, czy „ludzie są istotami moralnymi”. Na przykład rozważania Sama Harrisa czy Yuvala Noaha Harariego prowadzą do wniosku, że człowiek wcale niekoniecznie ma wolną wolę, że prawdopodobnie jest ona jedynie iluzją wytwarzaną wskutek złożoności procesu przetwarzania danych w naszych mózgach. Poza tym, nawet gdyby wolna wola nie była iluzją, to nie mamy też pewności, czy motywowane moralnie ludzkie decyzje będą się agregować do moralnie motywowanych zachowań firm, rynków i gospodarek. Możliwe jest, że indywidualne motywacje w większej skali przestaną mieć znaczenie. Być może więc możliwe jest objaśnienie funkcjonowania gospodarek i wszystkiego tego, co mieści się w obszarze zainteresowań ekonomii, bez wydawania jakichkolwiek sądów wartościujących, tak jak jest to możliwe w fizyce czy w chemii – tylko trudniejsze, bo badana materia jest bardziej złożona?

Podsumowanie

Na koniec małe ćwiczenie, mam nadzieję że autorzy recenzowanej książki mi wybaczą. Spróbujmy sobie mianowicie wyobrazić, jak bardzo złożona jest materia ekonomii. Zacznijmy od podstaw. Fundamentem otaczającej nas rzeczywistości są podstawowe prawa fizyki, które mówią, jak zachowują się cząstki elementarne. Kiedy cząstki te połączą się w atomy i molekuły, co stanowi już ogromny wzrost złożoności, wkraczamy w obszar zainteresowania chemii. Kiedy z kolei molekuły połączą się w komórki – kolejny wzrost złożoności – wkroczymy w obszar biologii. Jednym z najbardziej złożonych obiektów biologicznych składających się z komórek jest ludzki mózg – badaniem jego funkcjonowania zajmuje się psychologia. Kiedy wreszcie chcemy zbadać interakcje efektów działania wielu mózgów naraz – kolejny wzrost złożoności – wchodzimy w obszar socjologii i ekonomii. Oto, jak złożona jest materia ekonomii. Recenzowana książka pozwala wszelako tę wysoce złożoną materię choć trochę uporządkować, ułatwiając tym samym zrozumienie skali wyzwań, z jakimi muszą zmierzyć się ekonomiści.

Tak na marginesie: mając na uwadze tak wysoki stopień złożoności procesów ekonomicznych, uprzejmie proszę Czytelników o wyrozumiałość, kiedy wybuchnie kolejny kryzys gospodarczy, a ekonomistom znów nie uda się go przewidzieć.

Otwarta licencja


Tagi