Austriak Joseph Schumpeter był supergwiazdą ekonomii pierwszej połowy XX w. Choć nie lśnił tak jasno, jak lord Keynes, to twórcza destrukcja – pojęcie, które zaczerpnął m.in. z prac Nietzschego i którym opisał konieczny dla funkcjonowania rynków ferment związany z powstawaniem nowych firm i upadaniem starych – do dzisiaj znajduje szerokie zastosowanie w wyjaśnianiu procesów gospodarczych. Książka, w której Schumpeter charakteryzował to pojęcie, mówiła jednak przede wszystkim o czymś, o czym rzadziej się już dzisiaj pamięta. O relacji między trzema pojęciami wymienionymi w jej tytule, a ten brzmiał „Kapitalizm, Socjalizm. Demokracja”.
Schumpeter uważał, że demokracja i kapitalizm nie są dla siebie stworzone. Twierdził, że kapitalizm sam produkuje swoich wrogów, a demokracja – dając im głos – dopuszcza do władzy najpierw socjaldemokratów, którzy tworzą państwo dobrobytu, a potem czystej maści socjalistów. „Kapitalizm urabia ludzkie dusze dla socjalizmu” – pisał Schumpeter przekonany (choć nieszczególnie z tego powodu kontent), że socjalizm koniec końców zatryumfuje.
Jego przewidywania (jeszcze) się nie sprawdziły, ale pytanie o związek między ustrojem politycznym a systemem gospodarczym wciąż jest aktualne. Czy z prostej obserwacji, że bogaty świat Zachodu jest demokratyczny i kapitalistyczny, można wysnuć wniosek, że demokracja sprzyja rozwojowi gospodarczemu bardziej niż np. rządy autorytarne?
Demokracja jest passée?
– Ta kwestia nie jest rozstrzygnięta – uważa jeden z najbardziej kontrowersyjnych ekonomistów ostatniego półwiecza, prof. Gary Becker z Uniwersytetu Chicago.
Dostrzega pozytywy autokracji: „Wizjonerzy u władzy mogą osiągnąć więcej w autorytaryzmie niż w demokracji, ponieważ nie są skrępowani w działaniach przez prawo, sądy czy media” – nie owija w bawełnę Becker w artykule „Demokracja czy autokracja: co lepsze dla wzrostu gospodarczego?” i podaje oczywisty przykład: Chiny. Deng Xiaoping, będąc nieformalnym acz faktycznym przywódcą chińskiej partii komunistycznej, zainicjował w Chinach w końcówce lat 70. XX w. wolnorynkowe reformy. „Podjął zdecydowaną decyzję, by radykalnie uwolnić prywatną inicjatywę w rolnictwie, co w niezwykle krótkim czasie doprowadziło do olbrzymiego wzrostu produkcji rolniczej. Podobnie radykalne reformy, w których uwalnianio sektor prywatny, wprowadzali autorytarni przywódcy na Tajwanie, w Korei Południowej czy w Chile.”
Prof. Becker nie jest odosobniony w swoich twierdzeniach, a przekonanie o pozytywnej roli dyktatur w indukowaniu wzrostu PKB (przynajmniej we wczesnej jego fazie) stało się w ostatnich dekadach w środowisku ekonomistów czymś niemal oczywistym. Wyznaje je nawet Jeffrey Sachs, światowej sławy ekonomista, filantrop i reformator do wynajęcia (doradzający przy transformacji ustrojowej w wielu krajach, m.in w Polsce), czy oksfordzki ekonomista Paul Collier, który od lat specjalizuje się w ekonomii politycznej krajów rozwijających się. Uważa on, że z gospodarczego punktu widzenia autorytaryzm może sprawdzać się tam, gdzie społeczeństwo jest etnicznie i kulturowo homogeniczne. Tam zaś, gdzie jest zróżnicowane, sprawdza się demokracja, a dyktator zawodzi, bo zamienia się w grabiącego obywateli wyzyskiwacza.
Jak w tym świetle wytłumaczyć, dlaczego etnicznie zróżnicowane Indie wybrały demokrację, a Chiny – także zróżnicowane – pozostały przy autorytaryzmie? Collier uważa, że to kwestia organizacji politycznej w Chinach, które przypominają centralnie sterowany konglomerat kilku państw, a to właśnie pozwala na ominięcie problemu narodowościowego. Czy to brzmi przekonująco? Cóż, nawet, jeśli Chiny mają problemy z ruchami separatystycznymi, to zachowują integralność.
Fakty stoją po stronie Colliera, Beckera i Sachsa. Ekonomiczne statystyki także. Jeśli porównać średni wzrost PKB w wolnorynkowych krajach autorytarnych i demokratycznych, te drugie wypadają o wiele gorzej. Z danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika, że w latach 1991–2005 demokracje rozwijały się w tempie 2,62 proc. PKB, podczas gdy autokracje gnały średnio w tempie 6,3 proc. PKB. Gdy dorzucić do tego pogłębione ekonomiczne analizy takie, jak „Do institutions cause growth”(„Czy instytucje powodują wzrost?”) z 2004 r., w której czterech naukowców z Oxfordu dochodzi do wniosku, że ważniejszy od samych instytucji (czyli np. demokratycznych wolności i praw) jest kapitał ludzki i że wiele krajów wyszło z biedy dzięki polityce dyktatorów, to na usta ciśnie się niepokojące pytanie: czy aby Zachód odzyskał swój gospodarczy wigor, należy porzucić demokrację na rzecz rządów silnej ręki?
Rosyjska ruletka
Takie twierdzenie byłoby skrajnie ryzykowne. Uzasadniana troską o gospodarkę tęsknota za rządami silnej ręki to nic innego niż chęć zagrania w rosyjską ruletkę, przy czym w pistolecie historii większość komór jest naładowana.
Prof. Daron Acemolgu z MIT i harwardczyk James Robinson w książce „Dlaczego narody upadają” udowadaniają, że autokracja może wspierać wzrost PKB tylko pod jednym warunkiem – takim mianowicie, że dyktator bądź elita rządząca widzi w korzystnych dla gospodarki decyzjach (np. we wspieraniu transferu technologii czy przyciąganiu inwestycji zagranicznych) własny interes. Jak można się domyślić, historycznie rzecz biorąc, takie warunki nie zachodzą zbyt często. „Dobra”, „oświecona” dyktatura, czy „miękki” autorytaryzm nie jest regułą, tylko wyjątkiem. Autorytarnej władzy o wiele łatwiej niż inwestować w przyszłość przychodzi okradać obywateli. Stąd właśnie zła sława dyktatur jako krwawych, antywolnościowych reżimów.
W tym widzi największą ułomność autokracji Gary Becker – produkuje ona skrajne wyniki, a spektakularnych sukcesów nijak nie można porównywać z bólem wynikającym z wywoływanych przez nie katastrof. O ile sukcesy mierzone są wzrostem PKB, katastrofy mierzy się ofiarami śmiertelnymi.
Chiny przećwiczyły na własnej skórze oba warianty. Ostatnie cztery dekady upływają im pod znakiem nieprzerwanego wzrostu gospodarczego, ale owe tłuste lata przyszły po wielu latach skrajnie chudych. Poprzedni władca Chin Mao Zedong i jego skrajnie głupia strategia gospodarcza Wielkiego Skoku Naprzód doprowadziły na przełomie lat 50. i 60. XX w. do wielkiego głodu, który zebrał (dane są tylko szacunkowe)10–43 mln ofiar.
Zmiana nie jest pokojowa
Skąd bierze się w autokracjach to przechodzenie ze skrajności w skrajność? Z kruchości władzy. Po „dobrym” dyktatorze może przyjść zła junta wojskowa i zaprowadzić terror w kraju, który przez lata spokojnie się bogacił. Co więcej, nawet ten dobry dyktator rzadko kiedy oddaje władzę pokojowo, więc gdy tylko pojawi się poważny konkurent, będzie jej bronił, ryzykując wyniszczającą wojnę domową i… zmieniając się w złego dyktatora. Przykładów, jak wygląda gospodarka krajów targanych wewnętrznymi konfliktami, dostarcza współcześnie przede wszystkim kontynent afrykański – Zimbabwe, Kamerun, Kongo, Nigeria, Somalia…
Rozwój gospodarki bywa w autokracjach, czy też – szerzej – niedemokracjach, trwale zablokowany, bo ich kruchość skutkuje brakiem dobrego, klarownego i przewidywalnego prawa, które jest warunkiem sine qua non rozwoju.
„Gospodarcza aktywność i prosperity są możliwe, tylko jeśli na prawie można polegać. Dobre, pewne i równe dla wszystkich prawo było jedną z najważniejszych rzeczy, która pozwoliła XIX-w. Brytanii stać się pierwszym uprzemysłowionym państwem świata. Właściwie każda cywilizacja, która rozkwitała w którymś punkcie historii, miała prawo jasne, przewidywalne i w swojej istocie niezmienne” – przekonuje w klasycznej już książce „Podstawy ekonomii” prof. Thomas Sowell. Pamiętacie bardzo restrykcyjny kodeks, który stosowano od czasów króla Hammurabiego w Babilonie? Nie dziwcie się więc, że Babilon stał się synonimem antycznego bogactwa. Kodeks Hammurabiego posiadał cechy, o których mówi Sowell: przewidywalność i stabilność. Można było na nim polegać. Miał jednak także wady. Był kazuistyczny, tj. opisywał postępowanie w konkretnych przypadkach, nie formuując ogólnych zasad. A to właśnie ogólne zasady, którym podlega nawet władca, są fundamentem, na którym swoje bogactwo w ciągu ostatnich 200 lat budował kapitalistyczny Zachód. Rozwijaliśmy się tak szybko, bo chociaż u władzy bywali różni, to rządziło prawo.
„Rządy prawa oznaczają, że władza we wszelkich swych działaniach związana jest regułami, które wcześniej zostały ustalone i ogłoszone. Pozwalają one z dużym stopniem pewności przewidzieć, w jaki sposób władza użyje uprawnień do stosowania przymusu i umożliwiają na podstawie tej wiedzy planowanie własnych spraw” – pisze w słynnej „Drodze do zniewolenia” Friedrich August von Hayek, przyjaciel i rodak przywołanego na wstępie Schumpetera i jednocześnie jeden z najwybitniejszych XX-w. teoretyków liberalizmu.
Prawo ponad wszystkim
Hayek – znany głównie jako uhonorowany Nagrodą Nobla ekonomista i twardy zwolennik wolnego rynku – był także, a może przede wszystkim, myślicielem społecznym, który poświęcił życie na projektowanie systemu politycznego, który nie zakłócałby tego, co nazywał ładem spontanicznym. Zauważył, że gdy ludzie działają w sposób nieskrępowany, w wyniku ich działań oddolnie i nie jako wynik czyjegoś świadomego zamysłu wyłania się porządek społeczny. Spisane prawa, pod których rządami znajduje się społeczeństwo, są tego porządku emancją. Chronią wolność i własność oraz zapewniają sprawiedliwe traktowanie, ponieważ te właśnie instytucje ład spontaniczny wytwarza w pierwszej kolejności. Nie są też realizacją czyjegoś interesu, lecz gwarantem, że każdy, kto zechce, może spokojnie realizować swoje interesy w harmonii z innymi. Prawo nie realizuje interesu władzy, danej grupy społecznej, narodu czy nawet całego społeczeństwa, bo to rodzi kłopot z definicją tego interesu. Kto ma niby wiedzieć, pyta Hayek, co jest dla społeczeństwa czy narodu najlepsze?
Do katalogu głównych grzechów przeciwkom rządom prawa zalicza zbytnią szczegółowość i arbitralność przepisów oraz zarządzanie za pomocą dekretów: nakazów i zakazów. Grzechy te nie są obce demokracjom, ale popełniają je najczęściej rządy autorytarne, które – aby się utrzymać przy władzy – popełniać je muszą. Leninowska zasada „ufaj i kontroluj” leży w ich naturze.
– Jeśli zastosowanie prawa zależy od zachcianki króla, dyktatora, zmiany w polityce rządu albo kaprysu skorumpowanych urzędników, wzrasta ryzyko inwestycyjne, w rezultacie spada liczba inwestycji, spowalnia PKB – uważa będący pod intelektualnym wpływem Hayeka, prof. Sowell.
Aktualną ilustracją tego, co czym mówi, jest Wenezuela, która od czasów Hugo Chaveza zmierza w stronę socjalizmu. Ma to tradycyjne skutki: łamanie praw własności, kontrolę handlu walutą, zwiększenie regulacji i nacjonalizację prywatnych firm. W 2014 r. napływ inwestycji do kraju spadł z 7 mld dol. do niecałego 1 mld dol., a gospodarka nie zawaliła się tylko dlatego, że w trakcie boomu paliwowego spieniężono olbrzymie rezerwy ropy naftowej, którą ma Wezeuela.
Filozoficzno-społeczne intuicje liberałów co do wpływu rządów prawa na rozwój gospodarczy potwierdzają nie tylko anegdotyczne przykłady, lecz także regularne badania. Dobre podsumowanie tej problematyki przedstawił w 2008 r. magazyn „The Economist” w artykule „Porządek w dżungli”, gdzie zresztą zwraca się też uwagę na problemy definicyjne pojęcia „rządów prawa”. Obecnie trudno znaleźć ekonomistę, który kwestię praw i instytucji uznawałby za nieistotną, a Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy od dawna warunkują udzielanie prefrencyjnych kredytów wprowadzaniem rządów prawa (chociaż trzeba przyznać, że bywają w tym skandalicznie wybiórcze, jeśli mają w tym interes).
Czy rządy prawa mogą panować w krajach niedemokratycznych? W którymś z możliwych światów pewnie tak, ale nie w naszym. W praktyce rządy prawa i autokracja mają cechę sprzeczną: rządy prawa muszą zachowywać ciągłość, a autokracja jej nie zachowuje. Stąd np. rozmowa o Chinach jako o państwie, które może – w obecnej sytuacji ustrojowej – wprowadzić prawdziwe rządy prawa, jest absurdalna.
Wszyscy podkreślają, że przywódcy chińskich komunistów to pragmatycy. Pragmatyzm wykluczajednak rządy prawa, bo oznacza „pragmatyczne” dawkowanie obywatelom wolności (czyli jej faktyczne łamanie) i istnienie uprzywilejowanych grup. Ekonomista, filozof i wolnorynkowy publicysta Guy Sorman w książce „Rok Koguta” zwraca uwagę, że nastanie epoki Deng Xiaopinga nie oznaczało końca nieszczęść Chińczyków. Popychanie kraju w stronę gospodarki rynkowej odbywało się z użyciem zgoła nierynkowych metod. Każdy słyszał o totalitarnej kontroli populacji (polityka 2+1), za pomocą której próbowano ograniczynić przyrost demograficzny i jednocześnie zwiększyć pulę chłopców w strukturze demograficznej. Każdy słyszał o brutalnych metodach radzenia sobie z protestami (masakra na placu Tiananmen z 1989 r. jest ich najgłośniejszym przykładem, ale w Chinach rocznie odbywa się około 100 tys. masowych protestów i manifestacji). Niewielu – pisze Sorman – ma świadomość, że przez wiele lat chiński rząd przymusowo przesiedlał siłę roboczą tam, gdzie zachodni inwestorzy akurat chcieli budować swoje fabryki. Niszczono w ten sposób rodziny, siłą rozdzielając matki i dzieci od ojców. Z drugiej strony ograniczano wolność przemieszczania się, zabraniając mieszkańcom wsi osiedlania się w miastach bez pozwolenia, co destabilizowało naturalne tendencje migracyjne.
PKB Chin rosło i rośnie, ale cena była wysoka. Sorman uważa, że chociaż przeszłości się nie zmieni, to chińskim komunistom w żadnym razie nie wolno zapomnieć zbrodni tylko dlatego, że Chińczycy mają teraz pełne brzuchy.
Wniosek z tego taki, że przyjazne wzrostowi PKB autokracje mogą być nieprzyjazne ludziom.
Pułapka zmian
Czy to wystarczy, by zakrzyknąć „Niech żyje demokracja!” czy za Churchillem stwierdzić, że to i tak najlepsze, co wymyślono? Nie. Niektórzy bowiem, jak Kevin A. Hasset z American Enterprise Institute, wieszczą zachodniej cywilizacji katastroficzny scenariusz. „Przyszłość może wyglądać jak odwrotność XX w. Narody niewolne będą rosnąć tak szybko, że przyćmią narody wolne i nie będą widzieć powodu, by przekształcać się w demokrację” – uważa. Może tak się stać z powodów, o których wspominał Gary Becker: o ile autokracje dają rezultaty gospodarczo i społecznie skrajne, to demokracje dają rezultaty średnie.
– Zdarzają się wielcy przywódcy, jak Margaret Thatcher, osiągający wielkie rzeczy, ale na tle średniaków są rzadkością – zauważa Becker.
Konstatacja to smutna, ale potwierdzają ją wyniki badań, np. prof. Roberta Barro z Harvardu. W 1996 r. opublikował on w „Journal of Economic Growth” artykuł „Demokracja i wzrost”, w którym przeanalizował rozwój 100 demokratycznych państw świata z lat 1960–1990. Po uśrednieniu wyników okazało się, że demokracja delikatnie spowalnia wzrost gospodarczy!
„Badania wskazują, że pomiędzy demokracją a wzrostem może występować nieliniowa zależność. Demokracja ułatwia wzrost gospodarczy przy niskim poziomie wolności politycznej, ale zaczyna go dusić, gdy wolność polityczna osiąga poziom umiarkowany. Zaś wzrostowi wolności politycznej sprzyja istotnie… wywołana wzrostem gospodarczym poprawa jakości jakości życia mierzona wskaźnikiem PKB, średnią oczekiwaną długością życia czy poziomem edukacji” – pisze Barro, co można interpretować w duchu schumpeteriańskim. Demokracja ułatwia budowanie kapitalizmu, ten potem wzmacnia demokrację, która w końcu dusi kapitalizm. Taki pogląd nosi znamiona historycyzmu – metafizycznego, niefalsyfikowalnego przekonania, że losami świata sterują prawa historii.
Historycyzm został słusznie wykpiony przez takich filozofów nauki, jak Karl Popper. Nie ma praw historii, nie możemy być pewni przyszłości, możemy tylko zgadywać z różną dozą pewności. Zgadujmy więc. Wielu myślicieli społecznych sądzi (i to do mnie osobiście przemawia), że napięcia, które wytwarzają się między gospodarką a państwem opiekuńczym każą w końcu Zachodowi zrewidować mechanizmy jego ustroju. To dobrze, bo niby dlaczego mielibyśmy się szczególnie mocno przywiązywać do demokracji w jej obecnym kształcie? Ona sama przez się niczego nie gwarnatuje. Owszem, ideał rządów prawa może być w niej realizowany pełniej niż w autokracji, ale nie będzie realizowany perfekcyjnie.
Aby demokracja nie przekształciła się w autorytaryzm, konieczna jest obywatelska czujność na łamanie wolności osobistych (z wolnością gospodarczą na czele) i społeczeństwo intelektualnie zaszczepione przeciw populizmowi. To wysokie wymagania i test, którego często nie zdajemy. Przypomnijmy, że demokracja była nominalnym ustrojem Niemiec, gdy do władzy dochodził Adolf Hitler – i czujności, i szczepionki wówczas zabrakło.
Na szczęście, ustrój polityczny ewoluuje i kto wie, czy nie czekają nas jakieś nowatorskie i dobre zmiany? Może ludzie wymyślą zupełnie nowy system pozbawiony arbitralności autokracji i indolencji decyzyjnej demokracji? Taki, który sprzyja przyśpieszonemu wzrostowi PKB i nie uderza zarazem w naszą wolność?
Na pewno przydatne w tym będzie sięgnięcie do rozwiązań już w historii wypróbowanych. Przypomnimy, że spore kwalifikacje do wspierania rozwoju gospodarczego mogłaby posiadać poddana rządom prawa monarchia dziedziczna. Bo czy ktoś pamięta, jak mocno ograniczona w swoich uprawnieniach, majątku i zakusach była monarchia w średniowieczu? We Francji przełomu XII i XIII w. – na co zwraca uwagę francuski filozof Bertand de Jouvenel w „Traktacie o władzy” – król nie pobierał podatków, nie zatrudniał stałej armii, a jego prywatny skarbiec mieścił się w klasztorze pod pieczą zakonników-bankierów. „Król nie uchwalał żadnych praw, które mogłyby wpłynąć na moje życie” – pisze Jouvenel. Dopiero wraz z nastaniem monarchii absolutnej ustrój i prawo zaczęło się psuć.
Połączenie innowacyjności współczesnych myślicieli politycznych, nowych technologii i historycznych inspiracji może się dla świata Zachodu okazać koniecznością. Chyba że nie chce się już bogacić, tylko konsumować to, co wytworzył wcześniej.