Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Fundusze private equity chcą kupować banki

W tym roku możemy liczyć na trzy - cztery transakcje dotyczące banków z pierwszej dwudziestki największych banków w Polsce. Naturalnym inwestorem wydają się fundusze private equity – mówi Mariusz Grendowicz, były prezes BRE Banku.
Fundusze private equity chcą kupować banki

Mariusz Grendowicz

Obserwator Finansowy: Polskie banki miały w 2011 roku rekordowe zyski. Czemu więc udzielają tak mało kredytów firmom i nie wspomagają wzrostu całej gospodarki?

Mariusz Grendowicz: Proszę pamiętać, że dwie trzecie polskiego sektora bankowego jest częścią grup międzynarodowych. I to co się dzieje w instytucjach macierzystych przekłada się na działalność banków w Polsce. Jeżeli grupa, do której one należą, ma wyzwania kapitałowe czy płynnościowe, będzie to wpływać na gotowość polskich spółek do udzielania kredytów.

Drugą kwestią jest generalna dostępność finansowania na rynkach europejskich. Pożyczki, których regularnie już udziela Europejski Bank Centralny, zaczynają stanowić pewną normę wsparcia europejskich grup bankowych, ale obnażają jednocześnie niedobór płynnościowy w ramach całego systemu. Do tego dochodzi brak zaufania do europejskiego sektora bankowego w oczach osób składających pieniądze do banków, ale również instytucji które tradycyjnie kupowały bankowe obligacje. To wszystko sprawia, że banki w Polsce, ale i Europie nie mają warunków do udzielania kredytów.

W 2009 roku mieliśmy inicjatywę wiedeńska, która miała wypracować model pomocy dla Europy Środkowej w sytuacji kiedy banki zachodnie mają kłopoty z pozyskaniem kapitału. W styczniu tego roku spotkanie powtórzono. Jakie są efekty?

Inicjatywa wiedeńska opierała się przede wszystkim na autorytecie państw. Instytucje unijne: Europejski Bank Inwestycyjny, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, a gdzieś w tle także nadzorcy z poszczególnych krajów zebrali się i mówiąc wprost powiedzieli bankom – nie odbierajcie swoim córkom działającym w Europie Środkowej finansowania, a jeśli wyniknie z tego jakikolwiek problem, my was wesprzemy.

Dziś to nie działa, bo autorytet państw bardzo osłabł. Stopniała także solidarność europejska, która była drugim filarem inicjatywy wiedeńskiej. Niemcy mówią co jest dobre dla Niemiec, Finowie co jest dobre dla Finlandii, a Grecy co jest dobre dla Grecji. Rozmowa o tym co jest dobre dla wszystkich pojawia się coraz rzadziej. Widać więc bardzo istotne ograniczenie refinansowania spółek działających na rynkach Europy Środkowej. Polska jest na razie chlubnym wyjątkiem.

Na razie. Trwają przecież prace nad dyrektywą CRD IV, która sprowadzi polskie spółki córki do roli oddziałów zagranicznych spółek i pozwoli transferować z nich płynność.

Rzeczywiście CRD IV wprowadzona w takim wymiarze jaki jest obecnie dyskutowany oznaczać będzie, że polski nadzór utraci efektywną zdolność wpływania na to co się dzieje w dwóch trzecich polskiego sektora bankowego. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: w wyniku problemów płynnościowych dotyczących jednego z krajów południa Europy jedna z dużych grup bankowych zaczyna mieć kłopoty płynnościowe. Spółka córka działająca na rynku polskim ma zaś nadmiar płynności – dużą przewagę depozytów nad kredytami.

Sposób działania CRD IV może w takiej sytuacji spowodować niczym nieskrępowany przepływ płynności z polskiej córki do południowoeuropejskiej matki. Z punktu widzenia grupy bankowej jest to uzasadnione, ale będzie tworzyć wyrwy w polskim sektorze bankowym, który przy ilorazie kredytów do depozytów cały czas przekraczającym 100 proc. jest niestety uzależniony od finansowania spoza Polski.

Co w takim razie byłoby łatwiejsze – walka o złagodzenie zapisów CRD IV czy polonizacja banków?

Oczywiście najpierw należy walczyć o to, żeby transfery w ramach grup kapitałowych były poddane dodatkowemu nadzorowi krajów goszczących. Bądźmy jednak świadomi tego, że za CRD IV bardzo mocno stoją niektóre europejskie grupy bankowe, które przeznaczają niezwykle duże pieniądze na to żeby lobbować za wprowadzeniem tej dyrektywy w takiej formie, w jakiej jest w tej chwili prezentowana. Nasz lobbing pewnie nie będzie tak skuteczny. Pozostaje zatem udomowienie banków.

Słynna polonizacja?

Tak. Polonizacja, ale nie kojarzmy tego z nacjonalizacją. Chodzi przecież o przywrócenie centrów decyzyjnych banków do naszego kraju, a kapitał w to zaangażowany niekończenie musi być państwowy. On musi się tylko zachowywać tak jak książkowy kapitał się zachowuje – alokować środki w przedsięwzięcia dostarczające najwyższy zwrot, w największe szanse wzrostu.

W najbliższych latach – czy tego chcemy czy nie – przynależność do dużych grup bankowych będzie hamulcem przeciwdziałającym spontanicznemu wzrostowi dużych polskich banków. Oczywiście innym hamulcem będzie płynność, o której mówiliśmy na początku.

Widzi pan takich niezależnych od polityków inwestorów, którzy kupiliby udziały w spółkach córkach i bohatersko przenieśli centrale do Warszawy?

Na myśl od razu przychodzi polski inwestor może z sektora bankowego, ubezpieczeniowego, może z całkiem innego. Jednak zasoby kapitałowe, którymi Polska w tej chwili dysponuje nie są jeszcze tak wielkie abyśmy mogli pozwolić sobie na bardzo istotny spadek inwestycji zagranicznych. Takie byłyby zaś konsekwencje, bo jeśli polski podmiot wykupuje polski bank od zagranicznego akcjonariusza, wydając na to ileś miliardów złotych, to powoduje odpływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych na tę kwotę. To z perspektywy kraju nie jest dobre i dlatego od jakiegoś czasu sugeruję, aby skierować uwagę w inną stronę.

W stronę funduszy private equity?

Tak. Oczywiście pod warunkiem, że będą to instytucje patrzące w dłuższym horyzoncie niż dwa-trzy lata. Operacja, której horyzont byłby siedmioletni i która doprowadziłyby do tego, że na wyjściu mielibyśmy instytucję o rozproszonym akcjonariacie byłyby dla Polski niezwykle interesująca. Za siedem lat zasoby kapitałowe w Polsce będą przecież znacznie większe, umożliwiając odkupienie przez polskich inwestorów instytucjonalnych, a bank wykształciłby w międzyczasie mechanizmy decyzyjne, które mają tradycyjnie spółki giełdowe bez akcjonariusza strategicznego.

Te fundusze miałyby odpowiednie zasoby kapitałowe na taką operację? I co ważniejsze – czy byłaby ona dla nich opłacalna?

Zasoby na pewno mają. Pytanie czy polski sektor bankowy jest dziś na tyle atrakcyjny, że stanowiłby szansę dla tego typu funduszy, szczególnie że chcielibyśmy aby wchodząc płaciły premię za pakiet kontrolny, a potem rozpraszały akcjonariat nie odzyskując jej. I odpowiedź jest następująca: jeżeli kiedykolwiek to teraz, jeżeli gdziekolwiek w Europie, to w Polsce lub w Turcji. Przedstawiciele takich funduszy mówią o tym wprost i myślę, że to bardzo dobrze rokuje wejściu takich funduszy w jakiś polski bank.

Możemy te fundusze jakoś zachęcić?

Po pierwsze musi być jakiś sprzedający, po drugie – tacy inwestorzy czekają na przyzwolenie ze strony nadzoru, ze strony szeroko rozumianych instytucji państwa, że ich inwestycja byłaby mile widziana. Nie każdy musi przecież kochać fundusze private equity. Nadzór bankowy w Polsce przez całe lata im nie sprzyjał i ta informacja znana jest rynkowi.

Kto jednak chciałby sprzedawać polskie banki, skoro przynoszą rekordowe zyski, na których dzięki CRD IV będzie można położyć rękę?

To prawda, pamiętajmy jednak, że cały czas mamy niedobór kapitałowy w dużej części europejskiego sektora bankowego. Do końca czerwca banki europejskie mają obowiązek podwyższyć swój współczynnik wypłacalności do 9 proc. Choć można to zrobić na wiele sposobów, to Europejski Urząd Nadzoru Bankowego zapowiedział, że będzie bacznie przyglądał się tym bardziej niestandardowym działaniom, szczególnie dotyczącym zmiany wag ryzyka.

Może się okazać więc, że banki będą zmuszone do sprzedaży swoich aktywów. I to swoich polskich aktywów, bo one cały czas notowane są powyżej wartości księgowej i w związku z tym sprzedając taką spółkę grupa odnotowuje zysk. Sprzedając inne aktywa za mniej niż wartość księgową poniosłaby stratę, która powiększyłaby tylko niedobór kapitałowy. Może się więc okazać, że spółki matki nie chcą, ale muszą sprzedać polskie córki.

To się okaże dopiero pod koniec czerwca, czy takie negocjacje już się toczą?

Gdybym był bankiem, który ma w Polsce spółkę, do ostatniej chwili, czyli do momentu kiedy mam uzgodnione wszystkie warunki z inwestorem, zaprzeczałbym że mój bank jest na sprzedaż.

Dlaczego?

Głównie ze względów psychologicznych. Gdy bank idzie pod młotek pewność działania jego pracowników i koncentracja na rynku maleją. To naturalne. Pracownicy Kredyt Banku przez dłuższy już czas żyli w niepewności, czy zostaną połączeni z BZ WBK, czy na przykład odkupieni przez jakiś fundusz private equity. Jak zawsze w tego typu sytuacjach, pojawia się niepewność, większa gotowość do zmiany pracy, mniej jest motywacji do koncentrowania się na kliencie, a to jest niekorzystne z punktu widzenia budowania wartości.

Łączenie banków nie przynosi efektów?

Historia niezbicie pokazuje, że udziały rynkowe w momencie fuzji oczywiście idą w górę, ale potem przez najbliższe kilka lat stabilizują się, bądź wręcz maleją. Chodzi o niepewność pracowników obu banków w okresie przeprowadzania fuzji, o wyłączenie radarów śledzących rynek i oddanie pola konkurencji. Popatrzmy tylko na jeden przykład: gdy organizacja koncentruje się na fuzji to zamraża swoje środowisko informatyczne, czyli tak naprawdę zamraża na jakiś okres czasu rozwój produktów. To zaś pozwala konkurencji uzyskać przewagę. Zawsze owoce konsolidacji są więc w dużej mierze tracone.

Wyobraźmy sobie nasz sektor bankowy za rok. To nadal będzie czterech dużych graczy  – Unicredit, Commerzbank, ING, Santander i średniacy próbujący ich gonić?

Jeden rok to nie wystarczająco długi horyzont. Spodziewałbym się na pewno kontynuacji konsolidacji. Jak mówiłem jednak, często nie przynosi ona zamierzonych efektów i oddaje część pola konkurencji. Będzie też więcej transakcji sprzedaży polskich banków. Myślę, że w 2012 roku spokojnie możemy liczyć na trzy- cztery transakcje dotyczące banków może nie największych, ale z pierwszej dwudziestki.

Rozmawiał Marek Pielach

Mariusz Grendowicz był prezesem BRE Banku w w latach 2008-2010.

Mariusz Grendowicz

Otwarta licencja


Tagi