Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Pieniądz – diabeł w gospodarce

Odpowiedzi na pytanie „Czym jest pieniądz?” szukamy u ekonomistów, ale nie należy na nich kończyć. Bartosz Kuźniarz, filozof i socjolog z Uniwersytetu w Białymstoku, widzi w nim... diabła i mechanizm, który uczy nas pokory. - Traktujemy pieniądz jak rządzący naszym życiem niezależny byt – ostrzega.
Pieniądz - diabeł w gospodarce

(CC0 pixabay)

Obserwator Finansowy: W gospodarce grasuje diabeł?

Dr Bartosz Kuźniarz: W pewnym sensie.

To znaczy? Kto, co nim jest?

Pieniądz, rzecz jasna. Moja książka „Diabeł w gospodarce” opiera się na koncepcji Niklasa Luhmanna, niemieckiego filozofa i socjologa, który wsławił się teorią systemów społecznych, w których funkcjonujemy. Jednym z nich jest gospodarka. Każdy system ma swoje binarne medium komunikacji. W przypadku systemu prawa jest to po prostu prawo działające zgodnie z kodem legalność/nielegalność, a w przypadku gospodarki pieniądz „wybierający” między zapłatą a brakiem zapłaty za towar czy usługę. Na tym polega symboliczny wymiar medium komunikacji.

Wiele różnorodnych możliwości ulega tu uproszczeniu do prostego dylematu. Płacić czy nie płacić, zero czy jedynka. To daje systemom możliwość sprawnego działania. Jednocześnie jednak wyklucza kody komunikacji innych systemów. Jeśli wchodzę do sklepu, to, owszem, mogę żywić przekonania etyczne, co warto, a czego nie warto kupować, bo na przykład pochodzi z kraju, gdzie gwałci się prawa człowieka, ale i tak koniec końców decyzję podejmę zero-jedynkowo, skupiając się na finansowym aspekcie transakcji. Reszta zostaje sprowadzona do poziomu tła, szumu.

Diabeł w pieniądzu objawia się tym, że pieniądz każe nam skoncentrować się wyłącznie na sobie?

Więcej, pieniądz jako kod komunikacji wpływa na funkcjonowanie wszystkich innych systemów – od prawa, przez sztukę, po naukę. Nauka na przykład – przynajmniej w teorii – powinna kierować się kategorią prawdy, tymczasem pieniądz wszystko sprowadza do kwestii finansowej. Gdy masz finansowanie na jakiś projekt, to go realizujesz. Nie masz – nic z tego. Prawda jest tu jedynie nakładką na wybór dokonany wcześniej przez pieniądz.

Gdy mówi pan o diable w gospodarce, ma pan na myśli, jak rozumiem, po prostu destrukcyjną siłę, a nie literalnie rozumianego diabła?

Tak, chociaż używając tego pojęcia, trudno całkowicie abstrahować od sfery religijnej, z której się wywodzi. Na tegorocznym Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie uczestniczyłem w panelu dyskusyjnym „Pieniądz w świetle Ewangelii”, który był nawiązaniem do tytułu książki innego uczestnika panelu ks. Jacka Stryczka „Pieniądze. W świetle Ewangelii”.

Tego od „szlachetnej paczki”?

Owszem. Zapytaliśmy ludzi o ich ewangeliczne skojarzenia z pieniądzem. Co ciekawe, przypominali sobie wyłącznie te fragmenty Ewangelii, które są wobec pieniądza i bogactwa raczej krytyczne. Był więc młody bogacz, który ma oddać wszystko, był wielbłąd i ucho igielne, była niemożność służenia naraz Bogu i mamonie. Tymczasem ksiądz Stryczek udowadnia w swojej książce, że Ewangelia jest tak naprawdę prorynkowa. I ja się z tym zgadzam. Dorzuciłbym jednak, że jest również antykapitalistyczna. Bliskie jest mi stwierdzenie padające w pewnym momencie z ust Jezusa: „Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków. „

Bardzo enigmatyczne.

Tak, ale wydaje się, że chodzi w nim po prostu o to, że pieniądz można wykorzystywać w sposób, który wpisuje się w boski plan. Pieniądz jest świetnym środkiem pozwalającym osiągać bardzo różne cele. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy nie służy już pozyskiwaniu przyjaciół, lecz staje się celem samym w sobie.

Czyli ten diabeł nie jest taki straszny?

Cóż, od momentu napisania „Diabła w gospodarce” zacząłem bardziej doceniać także tę pozytywną rolę pieniądza w naszym życiu. Objawia się ona na przykład w tym, że pieniądz wprowadza w nasze życie policzalność i wymierność, obiektywizując naszą wartość.

Jesteśmy przeliczalni na pieniądze?

Nie. Nie chodzi o wartość etyczną, a bardziej o wartość nas jako uczestników gry społecznej. Prywatnie możemy mieć różne wyobrażenia na swój temat – może nam się wydawać, że jesteśmy najlepsi we wszystkim, za co się weźmiemy. Wrzuceni w rynek, na ogół szybko pozbywamy się złudzeń. Często okazuje się, że inni są od nas po prostu lepsi. Dzięki pieniądzowi jesteśmy konfrontowani z prawdą o sobie. W tym sensie pieniądz uczy nas pokory. Gdy go nie ma, hierarchię społeczną układa się na podstawie znacznie bardziej arbitralnych i w mniejszym stopniu zależnych od nas kryteriów, np. urodzenia. To jest ta pozytywna strona pieniądza, który może wyleczyć nas z naszej próżności. Robi to dzięki policzalności, liczbie, którą wprowadza w nasze życie. To zarazem jego najlepsza, jak i najgorsza cecha.

Tu ujawnia się dwoistość jego natury?

Tak. John Locke w „Dwóch traktatach o rządzie” pisze, że stan natury był społeczeństwem drobnych posiadaczy. Gospodarzyli oni na swoim kawałku ziemi i panowała między nimi względna równość. By użyć języka Biblii, byliśmy mieszkańcami raju. Nikt nie miał nadmiaru z prostej przyczyny – ograniczał nas brak techniki przechowywania żywności. Nie było sensu gromadzić żywności, ponieważ szybko się psuła. Sama natura trzymała więc w ryzach konkurencję między ludźmi. Gdy pojawił się pieniądz, te naturalne ograniczenia przestały wystarczać. Pieniądz, który się nie psuje, pozwolił kumulować w jednych rękach wielkie ilości energii. Jedni zaczęli wyraźnie dominować nad innymi. Locke uważa, że aby ten proces okiełznać, potrzebny jest suweren, czyli państwo.

Czy naprawdę ludzie gromadzą pieniądze dla samych pieniędzy?

Pieniądz to pewna abstrakcja, a abstrakcja nie ma ograniczeń. Można go nie mieć nigdy dość, ma on w sobie wewnętrzne ciążenie w kierunku akumulacji dla akumulacji, budzi w ludziach jakąś otchłanną namiętność mechanicznego, nieskończonego gromadzenia i powoduje ślepotę na inne wartości.

Kiedy konkretnie ta namiętność się objawia? Niewiele znam osób, które gromadzą dla gromadzenia.

Odpowiem pytaniem na pytanie. Dlaczego człowiek, który jest miliarderem, wszystko podporządkowuje zarabianiu pieniędzy? On sam przecież nie skonsumuje wszystkiego. Jego ciało posiada naturalne ograniczenia.

Większość miliarderów nie przetrzymuje swoich pieniędzy w jakichś zamkniętych skarbcach i nie kąpie się w złocie jak Sknerus McKwacz, ale reinwestuje je albo oszczędza na kontach bankowych, a oszczędzanie na koncie w banku oznacza, że ktoś inny może dzięki temu uzyskać pożyczkę. Pieniądze miliarderów służą nie tylko im.

Mimo wszystko pytanie „Po co?” pozostaje.

Może po prostu czują wewnętrzną potrzebę realizowania swojego przedsiębiorczego talentu?

Możliwe, ale to oznacza także pomnażanie kapitału i gromadzenie go. Tymczasem jeśli wrócimy do Pisma Świętego, tym razem do Starego Testamentu, to mamy tam wyraźny imperatyw, by z tego, co się zgromadziło, korzystać. Szczególnie mocno ten imperatyw realizował w praktyce judaizm, który dopuszczał, a wręcz nakazywał regulowanie procesu bogacenia się. Przykładem jest chociażby zakaz lichwy czy darowanie długów co siedem lat.

Już zresztą w antycznej Grecji odróżniano pomnażanie i akumulowanie kapitału, które potępiano, od gospodarowania nim na własne potrzeby, w obrębie domostwa, co uznawano za rzecz godną pochwały. Pieniądz uwikłał nas tymczasem w tę potępianą przez Greków grę nieustannej akumulacji.

Proszę zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Zbadano, że przekroczeniu dochodu mniej więcej 25 tys. dolarów na mieszkańca, przestaje rosnąć nasze zadowolenie z życia. To tak zwany paradoks Easterlina. Z drugiej strony, żeby gospodarka świata rozwijała się w tempie średnio 2 proc. rocznie, a tak dzieje się od kilkudziesięciu lat, potrzeba coraz większej mobilizacji energii. Ten przyrost ma przecież charakter wykładniczy, gdy każde kolejne 2 proc. PKB rocznie oznacza większą wartość bezwzględną. A skoro nasze zadowolenie rośnie tylko do pewnego poziomu, to dlaczego chcemy tę gospodarkę wciąż rozwijać nawet po jego przekroczeniu? I co my właściwie tworzymy dzięki mobilizowanej przez współczesną ekonomię energii, skoro nie służy już ona – wbrew temu, co nam się nieustannie powtarza! – zwiększeniu szczęścia poszczególnych jednostek?

Może robimy to dlatego, że nie wszyscy jeszcze osiągnęli ten próg, a osiągnięcie go jest łatwiejsze, gdy pracują wszyscy, a nie tylko część mieszkańców Ziemi? Ponadto gospodarka nie działa tak, że raz wytworzone bogactwo służy przez wieki, ono wymaga nieustannego tworzenia, odtwarzania. Gospodarka to nie jest proces osiągania jakiejś mitycznej równowagi.

Zgadzam się, że można tak na to spojrzeć – na pieniądz jak na smarowidło ludzkiego potencjału i rozwoju. Tyle że nie widzę sprzeczności między tym a konstatacją, że stworzyliśmy pewne monstrum cywilizacyjne opierające się głównie na ślepej namiętności, zapominając, że pieniądz powinien służyć konkretnym celom ludzkim. Obawiam się, że jeśli będziemy o tym zapominać nadal, to człowiek okaże się tylko jakimś ogniwem, a nie – jak chciałoby tego chrześcijaństwo na przykład – zwieńczeniem ewolucji. Że dojdzie do cyborgizacji człowieka i z kosmicznej perspektywy zastąpi nas jakiś nowy posthumanistyczny twór.

Ten proces już zresztą trwa – badania nad sztuczną inteligencją postępują, zaczynamy szperać w ludzkim genomie. Jeśli pieniądz będzie naszym ostatecznym horyzontem, to zapewne postępy tego procesu są nieuniknione, bo w jego wyniku powstanie coś bardziej efektywnego od człowieka, jakiego znamy.

Co wobec tego należy zrobić?

Zacząć dostrzegać te procesy i zrozumieć naturę pieniądza. Wówczas dopiero będzie można skutecznie wprowadzić rozwiązania praktyczne. Moim zdaniem ciekawą ideą praktyczną jest uniwersalny dochód podstawowy. Łagodziłby konsekwencje wynalezienia pieniądza, tego nierównomiernego gromadzenia, które wprowadził on w ludzką historię. W tym redystrybucyjnym sensie byłby powrotem do epoki zbieractwa i łowiectwa – „pierwotnego społeczeństwa dobrobytu”, jak pisał Marshall Sahlins – gdy każdy miał tyle, ile trzeba.

Mam wątpliwość co do ekonomicznej trwałości takiego rozwiązania.

Niestety, jako nieekonomista nie mogę tego do końca ocenić, a też sam mam wątpliwości. Jako filozof mam wątpliwości etyczne. Bo jeśli na przykład na Zachodzie wprowadzimy dochód podstawowy, to czy nie będzie to niesprawiedliwe wobec tych narodów, których na taki luksus nie stać?

Słusznie. I czy nie wywoła globalnej nierównowagi, jeśli chodzi o migracje międzykontynentalne? Skoro już teraz ludzie z Afryki są skłonni ryzykować życie dla wciąż warunkowego socjalu w Niemczech czy Szwecji, to gdyby dochód rozdawano w Europie wszystkim, migracje ekonomiczne mogłyby nabrać jeszcze bardziej masowego charakteru, z którym nasze struktury społeczne mogłyby sobie nie poradzić?

To prawda. Sądzę, że wówczas wprowadzano by różnorakie kryteria dotyczące tego, kto taki dochód może otrzymać, a kto nie, a to oznaczałoby, że dochód podstawowy przestałby być powszechny, przecząc swojej idei.

Skoro już mowa o sprawiedliwości, to czy uważa pan, że można mówić na przykład o sprawiedliwych cenach czy sprawiedliwych wynagrodzeniach?

Owszem.

Czy zatem ci, którzy w trakcie klęski żywiołowej podnoszą ceny artykułów koniecznych do przetrwania tej klęski, zachowują się nieetycznie?

Cóż, to wszystko zależy. W świecie Zachodu takie sytuacje są rzadkie i uważam, że gdy już się zdarzają, można spokojnie interweniować, ograniczając te drapieżcze zapędy rynku. To go jakoś szczególnie nie rozreguluje. Natomiast w świecie biednych społeczeństw, które są na takie kataklizmy bardziej podatne, faktycznie podnoszenie cen może pełnić funkcję regulacyjną – te najpotrzebniejsze towary nie znikną wówczas aż tak szybko z rynku – i próby ograniczania tego zjawiska mogłyby przynieść relatywnie istotne szkody. Niezależnie od tego, jak bardzo buntuje się przeciwko temu nasza wrażliwość. Cały ten mechanizm został przekonująco opisany w „Pożegnaniu z jałmużną” przez Gregory’ego Clarka.

A Robert Lewandowski zarabiający miliony euro – sprawiedliwe?

Tak. On dochodził do wszystkiego z poziomu, na którym znajdował się każdy inny zawodnik. Od juniora z małego klubu do wielkiej gwiazdy. Jego zasługi są widoczne i obiektywne w tym sensie, że nikt nie szedł mu na rękę. Sędziowie w meczach z jego udziałem nie mylili się milion razy na jego korzyść, czyniąc go wielkim zawodnikiem.

Generalnie kwestia sprawiedliwych zarobków jest bardziej skomplikowana, bo dotyczy ogółu społeczeństwa, a tu wynagrodzenie piłkarzy to kwestia marginalna. Co innego np. zarobki finansistów czy przedsiębiorców. Pojawia się w tym kontekście pytanie na przykład o podatek spadkowy. Gdyby wynosił 100 proc., mielibyśmy jasną sytuację, bo każdy ze spadkobierców – jak Lewandowski – zaczynałby od zera. Obecnie wystarczy coś odziedziczyć, by mieć w życiu łatwiej i trudno uznać to za sprawiedliwą sytuację. Jednak ja nie oczekuję, że życie stanie się kiedyś całkowicie sprawiedliwe.

Stuprocentowy podatek spadkowy może i wyrównałby społeczny start, ale też stałby w sprzeczności z fundamentalną wartością, jaką jest dbanie o przyszłości własnej rodziny.

Zgadzam się, dlatego nie twierdzę, że taki podatek należy wprowadzić. Warto jednak w kontekście sprawiedliwych wynagrodzeń czy sprawiedliwego podziału majątku, zastanowić się nad pojęciem zasługi. Lewandowski w pewnym sensie obiektywnie zasłużył sobie na swoje wynagrodzenie, ale takich czarno-białych sytuacji jest niewiele. Zresztą nawet on coś zawdzięcza otoczeniu – chociażby wykształcenie. Nigdy nie jest tak, że jesteśmy w całości autorami naszego sukcesu, a to rodzi pewne moralne zobowiązania.

Wróćmy do diabolicznej natury pieniądza. Próbowano w historii się go pozbyć, próbowano pozbyć się gospodarki rynkowej i zawsze kończyło się jeszcze bardziej diabolicznie. Może więc właśnie zamiast ubolewać, jak to ten pieniądz nas psuje, należy skupić się na tym, że sami czasami dajemy mu się psuć i że sami korzystamy z niego w niewłaściwy sposób – a więc na indywidualnej odpowiedzialności?

Powiedziałbym, że warto zaszczepić w sobie chęć pełnego rozwijania własnych możliwości. Przecież nawet jeśli coś nam się w życiu nie uda, to gdy wiemy, że więcej w tej sytuacji nie byliśmy w stanie zrobić, czujemy się lepiej. Łatwiej wówczas pogodzić się z losem. Można nawet w ten sposób osiągnąć jakiś rodzaj szczęścia. Oczywiście trzeba umieć powiedzieć sobie „dość”. To stoicka recepta na dobre życie. Panie Boże, daj mi siłę, aby pogodził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagę, abym zmieniał to, co mogę zmienić, oraz mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego. Jednak to nie rozwiązuje strukturalnego i cywilizacyjnego problemu z pieniądzem.

Może tego problemu rozwiązać się po prostu nie da? Może pieniądz jako twór ułomnego człowieka, musi mieć taką ułomną naturę?

Dopóki z pełną odpowiedzialnością potrafimy powiedzieć, że pieniądz jest naszym wytworem, nie jest jeszcze tak źle. Rzecz w tym, że my coraz częściej traktujemy go tak, jakby był niezależnym od nas i rządzącym naszym życiem bytem. Szczerze mówiąc, jestem nawet w stanie zgodzić się z twierdzeniem, że takie „regulatywne abstrakcje” są w społeczeństwie niezbędne. Ale nawet wówczas pozostaje pytanie, dokąd nas te abstrakcje prowadzą. Sądzę, że w przypadku pieniądza nie stawiamy sobie tego pytania dostatecznie często.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Dr Bartosz Kuźniarz – filozof i socjolog z Uniwersytetu w Białymstoku, specjalizujący się w filozofii ekonomii i społeczeństwa; autor książek „Pieniądz i system. O diable w gospodarce”; „Goodbye Mr. Postmodernism. Teorie społeczne myślicieli późnej lewicy”, dawniej aktywny koszykarz zawodowy.

(CC0 pixabay)

Otwarta licencja


Tagi