Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Czy prywatna własność ziemi szkodzi gospodarce?

Prywatna własność ziemi jest niekorzystna dla większości obywateli. Przynajmniej w takiej formie, w jakiej występuje w większości rozwiniętych krajów, w tym w Polsce. Tak twierdzi Henry George w ekonomicznym bestsellerze wszech czasów Progress and poverty.

Czy prywatna własność ziemi szkodzi gospodarce?

Postęp i nędza, bo tak brzmi polski tytuł publikacji, to jedna z najlepiej sprzedających się książek ekonomicznych w historii. Po wydaniu w 1879 r. rozeszło się jej kilka milionów egzemplarzy, a popularnością w USA wówczas ustępowała tylko Biblii. Henry George był wówczas uważany za trzeciego najbardziej znanego Amerykanina, po Marku Twainie i Thomasie Edisonie.

Co ciekawe, u nas Postęp i nędza to publikacja prawie zupełnie nieznana. Nigdy nie wydano jej po polsku w całości. Pod koniec XIX w. zapowiedziano publikowanie jej w częściach, ale w 1885 r. ukazała się u nas tylko część pierwsza (na podstawie 28 amerykańskiego wydania). Ba, publikacja nie ma nawet swojego hasła w polskiej Wikipedii. A samo istnienie Henry’ego George’a jest odnotowane ledwie kilkunastoma linijkami tekstu.

To o tyle zdumiewające, że Postęp i nędza to jedna z najbardziej wpływowych książek ekonomicznych w historii. Kiedy w 1906 r., a więc 27 lat po premierze, zrobiono ankietę w brytyjskim parlamencie to Henry George był autorem bardziej czytanym przez parlamentarzystów niż William Shakespeare i John Stuart Mill. W 1933 r. amerykański publicysta John Dewey szacował że Postęp i nędza sprzedała się w większej liczbie egzemplarzy, niż wszystkie pozostałe książki o ekonomii politycznej razem wzięte.

To jedna z najbardziej wpływowych książek ekonomicznych w historii.

Przemyślenia Henry’ego George’a były inspiracją dla dużej liczby sławnych osób. Uznanie dla niego wyrażał m.in. Winston Churchill, Lew Tołstoj i Bertrand Russell. Albert Einstein tak oceniał autora Postępu i nędzy: „Ludzie tacy jak Henry George występują niestety rzadko. Trudno sobie wyobrazić piękniejszą kombinację intelektualnego wyrafinowania […] i umiłowania sprawiedliwości”.

Czym więc Henry George zdobył sobie uznanie milionów ludzi z całego świata? W publikacji zwraca uwagę rozdział 26 zatytułowany „Niesprawiedliwość prywatnej własności ziemi” (znajduję się on w części książki, która nigdy nie ukazała się po polsku). Autor zauważa, że podstawowym tytułem do własności jest praca, która została wykonana. Coś jest moje, ponieważ włożyłem wysiłek, by to stworzyć. I to jest sprawiedliwe. Chyba nie ma nikogo, kto by to kwestionował. Jednak ziemia, jak łatwo zauważyć, nie jest wynikiem czyjejś pracy. A zatem nie możemy przyznać prawa do wyłącznej własności ziemi żadnemu człowiekowi z tego tytułu.

Ale ktoś mógłby argumentować, że prawo właścicieli gruntów wynika z tego, że byli pierwsi. Na to George też ma odpowiedź. „Czy zgadzamy się, by osoba, która pierwsza pojawiła się na bankiecie odwróciła krzesła i powiedziała że reszta może jeść tylko jak spełni jej warunki? Czy człowiek, który pierwszy pojawi się na przedstawieniu może zamknąć drzwi i samemu delektować się spektaklem? Czy pierwszy pasażer w pociągu ma prawo oświadczyć, że wszystkie miejsca siedzące w nim należą do niego i zmusić innych do stania?” – to tylko niektóre z przykładów podawanych przez autora.

Kto powinien zarabiać na wzroście wartości ziemi?

To może przyznamy prawo do wyłącznej własności ziemi tak po prostu, bez konieczności usprawiedliwienia tego tytułu własności wykonaną pracą, tak jak to ma miejsce obecnie w większości krajów, w tym w Polsce. Co w tym złego, że ktoś chce mieć kawałek ziemi na wyłączność? Problem polega na tym, że ziemi jest ograniczona ilość i ziemia jest potrzebna każdemu do tego, żeby funkcjonować, w końcu każdy gdzieś musi mieszkać i pracować. A więc przyznając prawo do prywatnej własności ziemi zezwalamy na istnienie formy monopolu, która wiąże się ze wszystkimi negatywnymi skutkami jakie każdy monopol ze sobą niesie.

W efekcie prywatni właściciele ziemi, której stworzenie nie wymagało od nich ani od nikogo innego żadnej pracy, będą wymuszać od osób, które wykonały jakąś pracę, za prawo do korzystania z ziemi, owoce ich pracy, czyli pieniądze. Tak więc przyznanie prawa do wyłącznej własności ziemi stoi w sprzeczności z prawem do własności wynikającym z pracy. Ergo: prywatna własność ziemi jest niesprawiedliwa.

Autor podkreśla bardzo wyraźnie, że z logiki wynika, że każdy, kto jest zwolennikiem prywatnej własności ziemi jest automatycznie przeciwnikiem prawa każdej osoby do owoców swojej pracy. „Równe prawa wszystkich ludzi do korzystania z ziemi powinny być tak samo oczywiste, jak równe prawa wszystkich ludzi do korzystania z powietrza” – konkluduje Henry George. Podkreśla on także, że trzeba oddzielić prawo własności ziemi od prawa do wartości usprawnień.

Jeżeli ktoś osuszył bagno czy wyciął las to oczywiście ma prawo do wartości pracy, którą wykonał, ale nie daje mu to wyłącznego prawa do gruntu. Zdaniem autora to właśnie prywatna własność ziemi jest źródłem dużych nierówności majątkowych i biedy. Bardzo dobry przykład na tę tezę podał kiedyś sam Winston Churchill, legendarny premier Wielkiej Brytanii, który był pod dużym wpływem poglądów Henry’ego George’a i wielokrotnie wypowiadał się w sposób, który świadczył o tym, że podziela on jego stanowisko.

Prywatna własność ziemi jest źródłem dużych nierówności majątkowych i biedy.

4 maja 1909 r. Churchill wygłosił w Izbie Gmin przemowę, którą rozpoczął słowami: „Monopol ziemi nie jest jedynym monopolem, ale jest największym z monopoli, monopolem ciągłym i matką wszystkich innych form monopolu. […] Zatrzymywany przez prywatnych właścicieli zysk ze wzrostu wartości ziemi nie tylko nie jest korzystny dla społeczeństwa, ale szkodliwy.” I następnie powołał się na historię opowiedzianą mu przez przyjaciela, by ten szkodliwy wpływ zilustrować.

Otóż w parafii Southwark wrażliwi i hojni parafianie postanowili pomóc swoim gorzej sytuowanym obywatelom i zaczęli finansować zakup 160 kg chleba rocznie, który miał być przez duchownych rozdysponowany wśród tych, którzy gorzej sobie radzą. W efekcie biedniejsze osoby zaczęły przeprowadzać się w okolicę parafii, zwiększając popyt na pokoje i małe domy w okolicy. Ceny tychże wzrosły o całą wartość darmowego chleba. Tak więc ubodzy byli tak samo biedni jak wcześniej. Co prawda, mniej wydawali na chleb, ale więcej na mieszkanie. Kto przejął wszystkie pieniądze, którymi społeczeństwo chciało wspomóc niezamożnych? Właściciele ziemi.

Im więcej będą ludzie, którzy wykonują produktywną pracę wytwarzać, tym więcej będą im zabierać nic nie wytwarzający właściciele ziemi. Bardziej współczesny przykład ilustrujący ten mechanizm podany jest przez Tima Harforda w książce The Undercover Economist (Tajny ekonomista). Zwraca w niej uwagę, że kubek kawy w kawiarniach mieszczących się w popularnych miejscach potrafi kosztować bardzo dużo, w Polsce to nawet 10-15 zł. To bardzo dużo, dlatego że koszt zaparzenia nawet najlepszej kawy to zaledwie kilkadziesiąt groszy. To mogłoby sugerować, że sieci kawiarni osiągają bardzo wysokie zyski. Ale ekonomiczny instynkt Harforda podpowiadał mu, że przy kupowaniu kawy w kawiarni nie jest najistotniejsze, kto robi kawę, ale gdzie.

Harford wnioskuje, że widząc wysokie zyski z kawy właściciel lokalu będzie podnosił czynsz, robiąc licytację między sieciami kawiarni, aż zostanie tylko jedna. A zatem właściciel nieruchomości przejmie zdecydowaną większość zysku wypracowanego przez harujących w pocie czoła baristów. I faktycznie, któregoś dnia kolega przesłał Harfordowi artykuł z „Financial Times”, który zaczynał się od stwierdzenia, że „niewiele sieci kawiarni przynosi zyski”, a kończył się zdaniem, że powodem tego są wysokie koszty dobrych lokalizacji na kawiarnię, czyli czynsz, który trzeba płacić właścicielom nieruchomości.

Prywatna własność ziemi sprawia, że na każdym kroku następuje transfer pieniędzy od większości społeczeństwa do właścicieli gruntów.

Ale kawiarnie to tylko przykład. Prywatna własność ziemi sprawia, że na każdym kroku następuje transfer pieniędzy od większości społeczeństwa do właścicieli gruntów. Gdy pójdziemy do sklepu spożywczego na zakupy, to w cenie każdego produktu jest czynsz za wynajem nieruchomości, albo cena, którą zapłacono przy kupnie działki. Kiedy kupujemy samochód, to także część jego ceny stanowi opłata za grunt, na którym postawiono fabrykę. Gdy wyjedziemy autem na drogę, którą zbudowano z naszych podatków, również właściciele ziemi dostali z nich swoją cześć, gdy wykupywano ją od nich itd.

„Gdziekolwiek nie spojrzycie to zobaczycie, że jakakolwiek przedsiębiorcza działalność jest podejmowana dopiero wówczas, gdy monopolista władający ziemią „spije śmietankę” – grzmiał Winston Churchill we wspomnianej mowie w Izbie Gmin. Tak więc oprócz oficjalnych widocznych podatków, które lepiej lub gorzej, ale służą wszystkim obywatelom, jest także druga, słabo widoczna dla większości ludzi sieć obciążeń, która trafia do prywatnych kieszeni niewielkiej mniejszości zamożnych osób.

Co ciekawe, Henry George w swojej książce wcale nie namawia do wywłaszczania właścicieli działek. On twierdzi, że wywołałby to duży opór i w sumie jest to niepotrzebne, bo ten sam efekt można osiągnąć, przejmując prawie cały wzrost wartości ziemi w postaci podatku (prawie cały, a nie cały dlatego, że niewielka jego część byłaby opłatą za to, że właściciel ziemi zorganizuje pobór pożytków z niej, na przykład, budując coś na niej). Autor nazywa to obrazowo „pozostawieniem łupiny, a przejęciem ziarna”. Z tym, że nie chodzi mu o podatek katastralny, bo podatek katastralny obejmuje także budynki. George ma na myśli tzw. podatek od nieulepszonej wartości gruntu (ang. land value tax).

Ukraińcy z ziemią rozstawać się nie chcą

Taki podatek z dnia na dzień skończyłby ze spekulacją gruntami, czyli kupowaniem ziemi po to, by zarobić (bo zarobek, czyli wzrost wartości ziemi przejęłoby całe społeczeństwo w postaci podatku). Ale to tylko jedna z wielu jego zalet. Kolejna jest taka, że takie obciążenie skutecznie zniechęca do trzymania cennych działek, a więc tych w najlepszych lokalizacjach, pustych. Wymusza bowiem inwestowanie w ziemię i wykorzystywanie jej w maksymalny sposób, by zdobyć pieniądze na zapłacenie podatku. Gdy tego typu podatek obowiązuje, sytuacje takie jak na przykład w Warszawie, gdzie między nowoczesnymi wieżowcami są zrujnowane kamienice, w których nikt nie mieszka, nie miałyby w długim okresie miejsca. Właściciel musiałby albo sprzedać działkę, albo samemu zbudować na niej coś, co przyniosłoby mu dochód umożliwiający zapłacenie podatku.

Podatek od wartości gruntu także dlatego jest lepszy od wszystkich innych podatków, że nie sprawi, że gruntów będzie mniej (chodzi o to, że zwykle jeżeli coś opodatkowujemy, ilość tego się zmniejsza). Działki trudno jest ukryć przed fiskusem, w szczególności te najcenniejsze, w dobrych lokalizacjach. Z tych wszystkich względów najsłynniejsi ekonomiści na całym świecie są zwolennikami takiego sposobu pobierania danin przez państwo i to nawet ci, którzy są postrzegani jako wrogowie podatków. Przykładowo Adam Smith w Bogactwie narodów wyrażał się o podatku od wartości gruntu pozytywnie, podobnie jak David Ricardo. Milton Friedman pisał, że to „najmniej zły ze wszystkich podatków”.

Henry George uważał, iż wpływy z odpowiednio wysokiego podatku od nieulepszonej wartości ziemi będą tak wysokie, że nie będzie trzeba nakładać żadnych innych obciążeń fiskalnych.

Także organizacja OECD uważa, że to najskuteczniejsze z obciążeń fiskalnych. Wspierają ją również współcześni nobliści z ekonomii. „Wierzcie lub nie, ale modele ekonomii miast sugerują, że podatki takie, jakie proponował George byłyby odpowiednie, przynajmniej po to, by sfinansować rozwój miasta” – zauważył Paul Krugman. „Nie tylko Henry George miał rację, że podatek od nieulepszonej wartości gruntu nie zaburzy rynku, ale zbierze się z niego tyle pieniędzy, by sfinansować wydatki rządowe”. Stiglitz nawiązuje do tego, że autor Postępu i nędzy uważał, że wpływy z odpowiednio wysokiego podatku od nieulepszonej wartości ziemi będą tak wysokie, że nie będzie trzeba nakładać żadnych innych obciążeń fiskalnych.

Recepta na pandemiczne długi? Podatek od giełdowej wyceny spółek

Czy tak by było w rzeczywistości, tu opinie są podzielone. Nie można tego jednoznacznie rozstrzygnąć, bo nikt nigdzie nie wprowadził podatku w wysokości sugerowanej przez George’a. Choć pod wpływem jego publikacji w wielu krajach został on wprowadzony m.in. w Danii, Singapurze, na Tajwanie, a nawet w Estonii i na Litwie. Wszędzie jednak jego wysokość jest tak niska, że nie ma on większego znaczenia (na przykład w Danii pierwszy próg to zaledwie 1 proc.).

Nie podwyższono go, bo właściciele ziemi mają tak duże wpływy polityczne, że to blokują. „Przyzwyczaili się do swoich zysków i sprzeciwiają się przekazaniu ich społeczeństwu” – zauważył „The Economist” w tekście Dlaczego Henry George miał rację (Why Henry George had a point) z 2 kwietnia 2015 r. „Ekonomiści będą zalecać wprowadzenie podatku od nieulepszonej wartości ziemi, a politycy będą to ignorować” – konkludował ten sam magazyn w publikacji Dlaczego podatki od ziemi są tak wychwalane, a jednak tak rzadko wprowadzane (ang. Why land value taxes are so popular, yet so rare) z 10 listopada 2014 r. A więc, jak śpiewały Elektryczne Gitary, „Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest.”

Ktoś mógłby podnieść argument, że tak musi być, bo prywatna własność ziemi jest fundamentem naszej cywilizacji i kapitalizmu. A bez niej czekałby nas PRL, ZSRR i w ogóle bieda. Czyżby? Już kilkukrotnie w moich tekstach powoływałem się na przykład Singapuru, którego rząd najpierw zamroził cenę ziemi, a następnie zaczął wywłaszczać prywatnych właścicieli. Obecnie ok. 90 proc. ziemi w kraju jest państwowe.

Rozwiązanie zastosowane przez Singapur jest szczególnie warte uwagi, dlatego że uznawało prawa nabyte. Rząd pozwolił właścicielom otrzymać rekompensatę za dotychczasowy wzrost ziemi, ale też wyraźnie zaznaczał, że od momentu zamrożenia cen cały wzrost wartości ziemi zostanie przejęty przez państwo. Nie karano właścicieli gruntów za to, że wcześniej wzbogacili się w legalny sposób, tak jak zrobili to komuniści w Polsce i innych krajach bloku wschodniego. Wydaje się, że to rozsądny kompromis i niska cena za przejście do zupełnie nowego systemu własności ziemi przy zachowaniu społecznego spokoju.

Na przykładzie Singapuru widać jaki potencjał drzemie w gospodarkach, które radykalnie ograniczyły wpływ szkodliwego monopolu prywatnej własności ziemi.

Państwo w Singapurze nie sprzedaje gruntów tylko m.in. wystawia je na aukcję, w których licytuje się prawo do dzierżawy na określony czas. Rząd buduje też na przejętej ziemi mieszkania i sprzedaje je obywatelom poniżej wartości rynkowej (ok. 80 proc. ludzi mieszka tam w lokalach wybudowanych przez państwo). A Singapur jest czwartym najbogatszym krajem świata, prawie o 100 proc. bogatszym niż Niemcy. PKB według parytetu siły nabywczej w Singapurze to 102,7 tys. dol., w Niemczech to 57 tys. dol. według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2021 r.

Co więcej, odsetek milionerów jest tam wyższy nie tylko niż w Niemczech, ale także we Francji czy w Wielkiej Brytanii. To jest o tyle imponujące, że jeszcze 60 lat temu Singapur był krajem trzeciego świata. To pokazuje, jaki ukryty potencjał drzemie w gospodarkach, które radykalnie ograniczyły wpływ szkodliwego monopolu prywatnej własności ziemi.

3901 zł za metr nowego mieszkania w Warszawie

Warto jeszcze raz podkreślić, że większość obywateli w Polsce i innych krajach traci na tym, że dopuszczono prywatną własność ziemi, nie nakładając jednocześnie wysokiego podatku od wzrostu jej wartości. Nawet jeżeli mają mieszkanie na własność, którego częścią jest prawo do fragmentu działki i wartość tej działki rośnie, to i tak nic im z tego nie przyjdzie, bo gdzieś muszą mieszkać. Jeżeli sprzedadzą mieszkanie, to muszą kupić inne, którego cena także będzie wyższa.

A codziennie płacą za korzystanie z prywatnej ziemi w cenach większości produktów. Zresztą gdyby mieszkanie wybudowano na ziemi dzierżawionej od państwa, to jego wartość także mogłaby rosnąć, o ile kraj szybko by się rozwijał i ludzie chcieliby w nim żyć. Dokładnie tak się dzieje we wspomnianym Singapurze.

Współczesne autorytety ekonomiczne potwierdzają wnioski Henry’ego George’a. Przykładowo laureat Nagrody Nobla z ekonomii Joseph Stiglitz skonstatował: „Wzrost akcji kredytowej powoduje wzrost bogactwa za pośrednictwem wzrostu cen ziemi. […] A ponieważ głównie zamożni posiadają ziemię, to cały wzrost zamożności trafia do nich.” Tak więc na prywatnej własności ziemi zyskuje przede wszystkim niewielki odsetek dobrze sytuowanych osób (przykładowo mniej niż 1 proc. Anglików ma połowę ziemi w kraju).

Na prywatnej własności ziemi zyskuje przede wszystkim niewielki odsetek dobrze sytuowanych osób.

Żeby było jasne: nie mam pretensji o to, że niektórzy korzystają z możliwości do łatwego, legalnego wzbogacenia się. W końcu każdy stara się, by jemu i jego rodzinie żyło się lepiej. Winny jest system, który na bogacenie się kosztem społeczeństwa pozwala i to system należy zmienić. I dokładnie taka była konkluzja wcześniej wspomnianej mowy, którą Winston Churchill wygłosił w brytyjskiej Izbie Gmin 4 maja 1909 r. (przy okazji, zachęcam do zapoznania się z nią w całości, bo jest w niej wiele innych argumentów na słuszność tezy Henry’ego George’a).

„To nie człowiek jest zły, tylko prawo jest złe. To nie człowiek jest godny potępienia za to, że robi to na co prawo pozwala i co inni ludzie robią, ale to państwo należałoby potępić, gdyby nie podjęło się reformy prawa i ukrócenia szkodliwej praktyki. Nie chcemy ukarać właścicieli ziemi. Chcemy zmienić przepisy” – apelował legendarny premier, którego uznano w ogólnonarodowej ankiecie przeprowadzonej przez BBC w 2002 r. za najwybitniejszego Brytyjczyka w historii.

Najsmutniejsze w całej sprawie jest to, że u progu transformacji ustrojowej mieliśmy idealną sytuację, by pójść drogą Singapuru. Bowiem do 1989 r. jedynym sposobem nabycia gruntu w miastach od państwa było wzięcie go w dzierżawę na okres od 40 do 99 lat, a więc bardzo podobnie, jak to ma obecnie miejsce w Singapurze. Wynikało to z obowiązującej w PRL zasady, że działki w miastach, a więc także korzyści ze wzrostu ich wartości, powinny być własnością całego społeczeństwa.

Większość obywateli w Polsce i innych krajach traci na tym, że dopuszczono prywatną własność ziemi, nie nakładając jednocześnie wysokiego podatku od wzrostu jej wartości.

Niestety, po 1989 r. zmieniano bezrefleksyjnie wszystko, co było w PRL na rozwiązania z USA, Wielkiej Brytanii czy innych zachodnich krajów, nie robiąc szczegółowej analizy skutków takich rozwiązań. Być może, gdyby argumenty Henry’ego George’a z książki Postęp i nędza były lepiej w naszym kraju znane, historia potoczyłaby się inaczej. I dziś większość młodych Polaków, tak jak większość młodych Singapurczyków, dostawałby od państwa mieszkanie zbudowane na państwowej ziemi za ułamek rynkowej wartości. Straciliśmy 30 lat, ale ciągle nie jest za późno, by do właściwej polityki wrócić.

Progress and poverty to jedna z niewielu książek, której przeczytanie potrafi zmienić sposób patrzenia na rzeczywistość. W filmie Matrix grany przez Keanu Reevesa główny bohater o imieniu Neo dostaje od przywódcy rebeliantów Morpheusa do wyboru czerwoną i niebieską pigułkę. Jeżeli wybierze niebieską, nic się nie zmieni. Nadal będzie postrzegać świat tak jak dotychczas, jako piękny i przyjazny.

Wybór czerwonej kapsułki oznacza odkrycie, jak rzeczywistość wygląda naprawdę. A prawda jest taka, że to, co odbierał jako rzeczywistość, jest symulacją stworzoną przez maszyny po to, by utrzymywać ludzi w niewoli i czerpać z ich ciał energię. Staram się unikać takich wyświechtanych porównań, ale ilość pieniędzy przejmowanych przez właścicieli prywatnej ziemi i powszechna nieświadomość tego procederu sprawia, że tym razem analogia do „życia w matriksie” jest wyjątkowo usprawiedliwiona.

Progress and poverty jest więc odpowiednikiem czerwonej kapsułki z filmu Matrix, po przełknięciu której odkryjemy, że to, co wmówiono nam jako naturalne i sprawiedliwe, jest aberracją i wyzyskiem. Tak więc ostrzegam, że po przeczytaniu publikacji możecie państwo już zawsze płacić ratę kredytu mieszkaniowego ze zgrzytaniem zębów (bo na przykład w Warszawie średnio 20 proc. ceny nowego mieszkania to koszt ziemi) i z oporem wyciągać 15 zł na kubek kawy w modnej kawiarni w centrum miasta. Ale jeżeli taka ma być cena ujrzenia, jak rzeczywistość wygląda naprawdę, to moim zdaniem warto.

Otwarta licencja


Tagi