Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Trzy Europy

W kontekście wydarzeń w Europie cieszy, że pod koniec 2012 r. zaczęła u nas znów kiełkować debata o wejściu do euro, a w konsekwencji także nad przyszłością UE i naszego w niej udziału. Może wreszcie wyjdziemy z przeklętych tematów i dylematów ostatnich lat i zamiast grzebać się w przeszłości, zajmiemy się przyszłością.
Trzy Europy

Mapa UE (CC By NC ND European Parliament)

W sensie formalnym z Polską wcale nie jest tak źle. Wśród kryteriów z Maastricht dług publiczny (56,4 proc. PKB) mamy nawet niższy od stawianych wymogów, a deficyt naszych finansów publicznych oscyluje na poziomie stawianych kryteriów, czyli 3 proc. PKB. Nieco gorzej jest z długoterminowymi stopami procentowymi czy stopą inflacji, ale przecież na ogół radzimy sobie całkiem nieźle, wcale nie gorzej niż państwa w strefie euro (zwróćmy wagę, że deficyt budżetowy w całej strefie euro, bez Niemiec wynosi 5,3 proc. PKB).

Wbrew utartym opiniom i stereotypom, to nie opinie i decyzje gospodarcze będą u nas najważniejsze, lecz te, dotyczące wizji naszej przyszłości. Raczej nie chcemy, jak można domniemywać, pozostać w tej „strefie przeciągu”, jaka się zaczyna wyłaniać, czyli w strefie pomiędzy UE a krajami świadomie pozostającymi na jej zewnątrz. Pomiędzy, to już byliśmy, z nie najlepszymi skutkami – zauważył celnie minister finansów Jacek Rostowski, mając na myśli trwałe zawieszenie między Europą i Rosją.

Polska znów natrafia na swój podstawowy, strategiczny dylemat: jest za duża na Europę Środkową, a za mała, by być samodzielnym graczem na głównych europejskich salonach. Jako taka musi szukać sojuszników. W Grupie Wyszehradzkiej, gdzie Słowacy w strefie euro, chwyceni w przynętę nacjonalizmu Węgrzy świadomie nie chcą do niej wejść, a Czesi oglądają się ostatnio na Brytyjczyków, a nie Polaków, raczej pełnego zrozumienia i jedności nie znajdziemy.

Bez Niemiec sobie nie poradzimy. Tymczasem stan naszej mentalności, dyktowanej logiką partyjną, jest taki, że – lekko ujmując – mentalnie nie jesteśmy na przyjęcie takie dictum gotowi. A co tu dopiero mówić o osi Berlin – Warszawa, która mogłaby być, jeśli już nie zastępstwem, to przynajmniej czynnikiem wspierającym kulejącą teraz oś Berlin – Paryż.

Taki zakręt powinien skłaniać do chłodnej kalkulacji, mierzenia sił na zamiary, uciekania od emocji, a tym bardziej pochopnych decyzji. Nikt nas nie zmusza w tej chwili do wstępowania do strefy euro, a poza tym taki proces jest rozpisany co najmniej na kilka lat. Trzeba robić swoje, starannie się przygotowywać, tak, jakbyśmy mieli przystąpić do tej strefy już jutro, a tymczasem uważnie, znacznie uważniej niż do dziś, przyglądać się, jakie decyzje zapadają w EBC, w Brukseli, Berlinie, Paryżu czy Londynie. Albowiem od tego, jakie tam decyzje zapadną, a zapaść wcześniej czy później muszą, będą uzależnione nasze wybory.

Kryzys przywództwa

Europa znalazła się na zakręcie. Pod wieloma względami cały kontynent, podobnie jak instytucje europejskie, a także poszczególne państwa, w tym Polska, znalazły się pod ścianą. Trzeba podejmować decyzje. Na dodatek takie, które będą miały dalekosiężne skutki. Dziś, u progu 2013 r. jedno wydaje się być pewne: pod koniec tego roku Europa będzie inna.

Jaka? Nie wie nikt, bo wizjonerów brak, szczególnie po stronie zwolenników dalszego pogłębiania integracji. W tej sytuacji na czoło wychodzą osoby najbardziej konsekwentne w działaniu, jak zacięcie broniąca interesów własnego państwa kanclerz Angela Merkel czy zdecydowany obrońca euro jako waluty szef Europejskiego Banku Centralnego (EBC) Mario Draghi. Z drugiej strony, jak to w mętnej wodzie, uaktywnili się przeciwnicy projektu europejskiego, tacy jak Marine Le Pen, Geert Wilders, czy Alexis Tsipras. Również i w naszym regionie mają się dobrze, by wskazać odchodzącego prezydenta Czech Vaclava Klausa, czy cieszącego się u nas w niektórych kręgach wielką estymą węgierskiego premiera Viktora Orbána.

Ma rację dobry znawca spraw naszego kontynentu Timothy Garton Ash, gdy pisze: „Europa pozostaje dziś zamknięta w dysfunkcjonalnym trójkącie złożonym z polityki narodowej, polityki europejskiej i globalnych rynków”. Tyle tylko, że sytuacja wydaje się być jeszcze poważniejsza. Jeśli trzymać się koncepcji neofunkcjonalnej po przyjęciu wspólnej waluty czas na unię gospodarczą, a nawet polityczną.

I tu pierwsza ściana. Odezwał się, przez wielu wskazywany jako „grzech pierworodny” integracji, fakt oderwania elit od społeczeństw i projektowania zmian wyłącznie na ich poziomie. Podczas gdy społeczeństwa, co pokazały już referenda we Francji i w Holandii wiosną 2005 r. w sprawie wspólnej konstytucji, są do takich przedsięwzięć albo mentalnie nieprzygotowane, albo po prostu im niechętne, bo przecież żadnej europejskiej mentalności się jeszcze nie dopracowaliśmy. Nadal kierujemy się racjami narodowymi, a niektórzy wręcz nacjonalistycznymi.

Kto ma więc przekonać do dalszej integracji, tworzenia „twardego rdzenia” i zmierzania ku rozwiązaniom federacyjnym, jeśli codzienna praktyka potwierdza dokładnie coś innego? Kryzys obnażył słabość europejskich instytucji, od Komisji Europejskiej poczynając. To nie ona bowiem nadaje ton, lecz przywódcy państw członkowskich, debatujący do rana na kolejnych „kryzysowych” szczytach.

Kanclerz Angela Merkel coraz bardziej konsekwentnie broni nie tyle interesów całej Unii, co Niemiec. Kryzys Niemiec nie zatrzymał, gospodarczo kwitną one dalej. Ich eksport w 2011 r. wzrósł o 12 proc., do 1288 mld euro, i jest drugi na globie po chińskim. To coraz bardziej podważa najważniejszy dotychczas mechanizm polityczny na kontynencie, czyli duet francusko – niemiecki. Trudno o nim mówić po ubiegłorocznych wyborach we Francji. Drogi Berlina i Paryża zdają się coraz bardziej rozchodzić.

Warto przytoczyć słowa byłego ambasadora we Francji, Jerzego Łukaszewskiego: „Potęga ekonomiczna Niemiec (…) wywołuje we Francji – nie wahajmy się nazwać rzeczy po imieniu – reakcje upokorzenia, zawiści i niechęci”.

Warto się wsłuchać w głosy francuskich elit. Znany demograf i socjolog Emmanuel Todd mówi wprost: „Niemcy narzuciły UE całkowicie nowe reguły gry, przekształciły ją w  system hierarchiczny, przypominający więzienie”. A wtóruje mu w innym miejscu kolega po fachu Marcel Gauchet: „Z punktu widzenia Francji Unia nie ma już żadnego znaczenia”.

Nie są to wcale głosy płynące z obrzeży francuskiej sceny, lecz wprost przeciwnie – płyną z jej głównego nurtu. Dlatego tym bardziej warto brać pod uwagę, konsekwentnie głoszone od początku kryzysu, gdzieś od 2009 r., słowa guru światowych rynków George’a Sorosa, który – przewidując gospodarcze wzmocnienie się Niemiec – już od dawna radził, by Niemcy albo stanęli na czele Unii jako hegemon, który w geście szczodrości miałby się nawet zdecydować na nowy Plan Marshalla,  albo wprost przeciwnie – wycofali się z UE, dając innym, bardziej równym, szansę integracji między sobą.

Projekty te są jednak zdecydowanie odrzucane przez Berlin, nadal kierujący się narodowymi interesami. Amerykański potentat giełdowy przepowiada, że w przypadku odrzucenia jego sugestii, a przyznajmy, że nie jest on w swych prognozach odosobniony, dojdzie na kontynencie europejskim do niebezpiecznego podziału – na wierzycieli i dłużników. Tym samym, politycy zaprzeczą pierwotnym ideałom i wartościom, na których UE jest oparta – zamiast solidarności i otwartości, powstanie układ hierarchiczny z dominacją wierzycieli – być może jednego, w postaci Niemiec, lub też dwóch, gdy do Berlina dołączy EBC.

Kryzys strukturalny i trzy Europy

Przyglądając się uważnie przebiegowi kryzysu, odnosi się nieodparte wrażenie, że rządzą nami brak wyobraźni i strach. Choć niemal codziennie mówi się o kryzysie ekonomicznym, co potwierdzają dane i statystyki, czy kryzysie strefy euro, w istocie mamy do czynienia z głębszym od nich kryzysem strukturalnym, na który nałożył się kryzys przywództwa. Być może rację ma  Marcin Król w świeżo wydanym tomie pod znamiennym tytułem „Europa w obliczu końca”: „Mamy do czynienia z umiarkowanym kryzysem gospodarczym, poważnym kryzysem politycznym, dramatycznym kryzysem cywilizacyjnym i być może śmiertelnym kryzysem duchowym”.

Innymi słowy, brak nam ducha, wizji i wspólnych wartości, a tymczasem cały kontynent na naszych oczach wyraźnie się przepoczwarza. Znika nie tylko oś Berlin – Paryż, ale również, przez tyle dziesięcioleci definiująca rzeczywistość europejską oś Wschód – Zachód. Ten podział jest coraz bardziej zastępowany innym, na osi Północ – Południe. Kraje Południa mają najwięcej gospodarczych kłopotów. Północ, jak dotąd, radzi sobie nieźle. Te dysproporcje narastają.

Chcąc im zaradzić, politycy, przy wsparciu wielu ekspertów gospodarczych, proponują rozwiązania, na mocy których w istocie wyłonią się trzy kategorie państw, trzy Europy. Powstanie ściśle kooperująca ze sobą strefa euro, a więc „twardy rdzeń”, w opozycji do niej znajdą się te państwa, które dalszej integracji nie chcą, począwszy od kluczowej Wielkiej Brytanii (jeśli dojdzie tam do referendum, to jego wynik zdaje się być z góry przesądzony, jak niegdyś we Francji i Holandii), a na Czechach i Węgrach skończywszy. Pomiędzy nimi znajdą się ci, którzy się wahają, jak Polska.

Nadszedł czas, by zmierzyć się z podstawowymi dylematami: czy celem jest unia polityczna, której zwolennicy dają teraz głos coraz słabszy, czy też zespół państw narodowych, których piewcy są coraz głośniejsi?

Unii gospodarczej i walutowej nie da się na długą metę utrzymać bez unii politycznej. Zanim zielone światło dostaną ekonomiści, muszą być podjęte kluczowe decyzje polityczne o charakterze tym razem strategicznym i strukturalnym. Bez nich UE jest skazana na stopniowe gnicie – i ostateczną klęskę.

OF

Mapa UE (CC By NC ND European Parliament)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Za mało Europy w G20

Kategoria: Trendy gospodarcze
Brak w G20 takich krajów jak Hiszpania, Holandia, Polska czy Nigeria zaprzecza rozpowszechnionemu poglądowi, że uczestnikami tego forum stały się państwa o największym produkcie krajowym brutto i liczbie ludności.
Za mało Europy w G20