(©Envato)
W ekonomii zjawisko „przejęcia” bądź „przechwycenia” (ang. capture) jest dobrze znane i szeroko opisywane. Już w latach 70. XX w. przedstawił to George Stigler w tekście „The Theory of Economic Regulation” (Teoria Regulacji Ekonomicznej). Ten chicagowski ekonomista (i późniejszy noblista) opisywał tam sytuacje, w których instytucja, mająca kontrolować lub regulować jakiś wycinek rzeczywistości, staje się wobec podmiotów działających na tym polu nazbyt pobłażliwa lub empatyczna. Po kryzysie 2008 r. to stiglerowskie rozumowanie zostało odkurzone i zastosowane do opisu przyczyn tego największego od dekad „zwarcia” w układach scalonych współczesnego kapitalizmu. Wskazywano na przykład, że to właśnie przez wspomniane „przechwycenie” państwowa regulacja systemu finansowego okazała się niewystarczająca, co doprowadziło do wielkiego krachu na Wall Street, a potem w całej globalnej gospodarce.
Są jednak autorzy, którzy zdecydowali się pójść tym tropem jeszcze dalej. Dla przykładu Anya Schiffrin (kierowniczka wydziału mediów i technologii renomowanego Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku) zaczęła pisać o powszechnym we współczesnym kapitalizmie zjawisku „przechwycenia mediów”. Mamy tu do czynienia z sytuacją, w której media – instytucje kluczowe dla rozwoju współczesnej demokratycznej debaty – też popadają w stan „nadmiernego pobłażania lub empatii” wobec niektórych aktorów życia społecznego. Albo bywają nieprzejednane i nie ustają w wysiłkach zniszczenia tych instytucji, środowisk czy sposobów myślenia, które (z różnych powodów) nie podobają się ich ideowym przyjaciołom albo patronom.
Zobacz również:
Platformy społecznościowe sprzyjają dezinformacji
Od strony ekonomicznej temat pociągnął noblista Joseph E. Stiglitz (prywatnie życiowy partner Schiffrin). W 2017 r. pisał on o czterech typach „przechwycenia mediów”, z którymi mamy do czynienia w dzisiejszym świecie. Jednym jest przechwycenie proste – poprzez strukturę właścicielską. Co jest jeszcze relatywnie łatwym do odtworzenia i opisania mechanizmem przejęcia. Kolejne jest już jednak trudniejsze do uchwycenia. Chodzi np. o „przechwycenie przez cenzurę” – najczęściej przecież we współczesnym świecie niezinstytucjonalizowaną i odbywającą się „na miękko” bez zostawiania śladów. Jest też przechwycenie, które dokonuje się drogą „finansowych zachęt” do takiego, a nie innego zachowania. Media (niezależnie od ideowego profilu) są wszak w dzisiejszym kapitalizmie zazwyczaj podmiotami gospodarczymi nastawionymi na zysk. W tym modelu to rynek ma weryfikować sens ich istnienia oraz wyznaczać ramy funkcjonowania. Jako podmioty życia ekonomicznego nastawione na rynkowe przetrwanie media doskonale wiedzą, jakie treści przyniosą im kontrakty reklamowe albo współpracę redakcyjną. Nieważne czy to ze strony kapitału prywatnego czy publicznego. A jakie ich od tego typu benefitów oddalą. Na to się więc owe media potem orientują i trudno im się dziwić – inaczej po prostu nie przetrwają i będą musiały zwinąć interes.
Przechwycenie poznawcze
Zdaniem Stiglitza najciekawszym typem przejęcia jest „przechwycenie poznawcze”, które odbywa się na poziomie dużo głębszym niż konkretne zachęty czy zakazy. Chodzi tutaj o to, że media (jak każdy wytwór ludzkiego działania) są wynikiem osobistych sympatii i antypatii tworzących je ludzi. W tym sensie tzw. „linia redakcyjna” jest zawsze odzwierciedleniem tego, kim są zarządcy i kierownicy danego tytułu. Stanowią dla przykładu spójną pokoleniowo grupę zaprzyjaźnionych od lat przedstawicieli wyższej klasy średniej, zamieszkującą najlepsze dzielnice najbogatszego miasta w kraju i przyjaźniących się (co oczywiste) głównie z podobnymi sobie elitami współczesnego kapitalizmu. Trudno sobie w tej sytuacji wyobrazić, że nagle taka formacja potrafi wykrzesać z siebie zapał albo zrozumienie dla idei zniszczenia obowiązującego ekonomicznego status quo i radykalnej redystrybucji zastanego bogactwa. Co więcej, idea ta wyda im się z gruntu zła, szkodliwa. I prawdopodobnie zrobią wszystko, by ją w swej medialnej działalności zwalczać. A przynajmniej jej nie popierać.
Frapujące jest oczywiście to, że, gdy przychodzi, co do czego, to przytoczone rozumowanie na temat „przechwycenia” i „uwikłania” mediów jest kompletnie ignorowane w debacie publicznej. A nawet można powiedzieć więcej, że ilekroć ktoś wrzuca te tematy do rozmowy, to jedyną reakcją bywa nierzadko oburzenie i histeria. W Polsce też tak jest, wystarczy spojrzeć na strukturę właścicielską mediów nad Wisłą. Z przyjętego przez nasze elity po 1989 r. modelu skrajnie liberalnej transformacji wyszedł nam system, w którym olbrzymią rolę odgrywają zagraniczne koncerny medialne. Tak było od samego początku, a medialny kapitał niemiecki (przede wszystkim), amerykański czy francuski obecny w kluczowych miejscach polskiego pejzażu medialnego (prasa, radio, telewizja, internet) był i nadal jest faktem ściśle empirycznym. Zaprzeczanie temu, że wydawcą „Onetu” jest niemiecko-szwajcarsko-amerykański koncern Ringier Axel Springer, właściciel TVN-u to amerykański Warner Bros Discovery, a pakiet kontrolny w Gremi Media (właścicielu dzienników „Rzeczpospolita” czy Gazeta Giełdy i Inwestorów „Parkiet”) nabył niedawno holenderski Pluralis, byłoby, jak kłócenie się z faktem, że ziemia kręci się wokół słońca, a 2+2 to 4. Ilekroć ktoś jednak o tych faktach w przestrzeni publicznej przypomina natychmiast słychać pomruki niezadowolenia, jak gdyby był to jakiś rodzaj tabu polskiego życia publicznego.
Struktura medialna
Dla badacza poruszającego się na pograniczu mediów, ekonomii i politologii istnienie takich problemów nie stanowi większego zaskoczenia. Struktura medialna jest ważnym elementem tzw. analizy postkolonialnej, czyli tej dziedziny wiedzy, która bada stosunki międzynarodowe przez pryzmat realnie istniejącej tam gry sił i powiązań na styku władzy, kapitału i ideologii. Spotkamy go najczęściej (choć nie tylko) u badaczy rynku afrykańskiego czy latynoamerykańskiego. Wszędzie tam w strukturze rynku medialnego dostrzec można – ich zdaniem – wyraźne ślady dawnych kolonialnych zależności. Tworzą one sytuację tzw. „zmiany bez zmiany”, w której mimo formalnej niepodległości wpływ umiejscowionych poza granicami ośrodków władzy jest – pomimo upływu lat – znaczący. Przykład Afryki poruszają tacy badacze mediów, jak Sethunya Tshepho Mosime z Botswany czy Stanley Tsarwe z Zimbabwe. Z kolei latynoamerykańskie studia postkolonialne posługują się chętniej terminem „komprador”. Pochodzi on z języka portugalskiego. I określa „nabywcę”. Początkowo nazwano tak przedstawiciela lokalnych elit w Azji Wschodniej – głównie w Kantonie i w Makao. Komprador pośredniczył w wymianie towarów z krajami bogatymi. Stopniowo jednak zaczęły one swoich „partnerów” kolonizować, a tym samym zmniejszając zakres i formalnej, i faktycznej niezależności. Czasem taki obszar był włączany w skład imperium kolonialnego wprost. Czasem pozostawał głęboko uzależnionym i w zasadzie niesamodzielnym dominium.
Zobacz również:
Podcast: Media tak stronnicze, że ludzie w końcu uciekną
Tak w jednym, jak i w drugim przypadku kompradorzy wygrywali. Stali się dominującą elitą. Preferowaną, uprzywilejowaną i dopieszczaną przez centralę. W ten sposób kompradorzy stali się faktycznymi namiestnikami kolonii i dominiów. Dużo lepszymi niż ten i ów wicekról przywieziony – jak to się mówi – w teczce. Mówili w lokalnym języku. Znali lokalną specyfikę. Z czasem stworzyła się z tego cała klasa, tzw. burżuazja kompradorska. Zjawisko jest dobrze opisane w literaturze ekonomicznej i politologicznej. Nierzadko powstającej nawet pod egidą ONZ czy MFW. Ekonomiści tacy jak Argentyńczyk Raúl Prebisch, Egipcjanin Samir Amin czy Hindus Ashok Mitra to nazwiska, po które warto w tym kontekście sięgnąć. Pokazywali oni, że współczesne kompradorskie elity opierają swoją władzę na kontroli najważniejszych segmentów gospodarki, czyli banków oraz hi-tech. A także mediów, w których mogą kreować takie postawy i opinie, umacniające ich panowanie. Robienie tego, co leży w interesie kompradorów łatwo wtedy przedstawić jako wyraz troski o stabilność i cywilizowane standardy. A wszelkie próby podważenia status quo bez trudu da się sportretować jako „populizm”, „anarchizacja”, „trybalizm”, „uderzenie w ład i praworządność”.
Irlandzki i niemiecki przypadek
Co ciekawe podobne ścieżki zależności były (a wielu twierdzi, że są nadal) zmorą niektórych państw Europy Zachodniej. Dla przykładu w Irlandii rynek medialny (zwłaszcza prasa tradycyjna pod postacią tytułów takich jak „Irish Times” oraz ciesząca się faktycznym monopolem państwowa telewizja RTE) jest do dziś oskarżana o nadmierną „probrytyjskość” albo ostatnio o „prounijność” (tu nie ma większej sprzeczności chodzi bowiem o lekceważenie czysto irlandzkiego punktu widzenia na rzecz zewnętrznych ośrodków władzy). Nakłada się na to – obecne dziś w każdym zachodnim kraju – napięcie pomiędzy establishmentem ze stolicy kraju i prowincjonalną, ludową jego częścią. Politycznie ten spór także dojrzewa i wyraża się w rosnących notowaniach republikańskiej i antyelitarystycznej partii Sinn Féin w kontrze do wyrażających interes i wrażliwość liberalnego mainstreamu „wielkiej koalicji” Fianna Fáil, Fine Gael i Partii Pracy. Wiele wskazuje na to, że jego eskalacja dopiero przed nami.
Dopiero na tym tle wyraźniej widać unikalny model ładu medialnego, w którym właścicielskie wpływy zewnętrzne są de facto znikome. Taką strukturę zdołały sobie zbudować jedynie nieliczne i najsilniejsze zachodnie kraje, takie jak Francja czy Niemcy. Ten drugi przypadek jest tym bardziej ciekawy, bo Republika Federalna startowała przecież w 1945 r. „od zera” – z krajobrazem medialnym zakładanym na nowo w sensie dosłownym przez okupujących pokonane Niemcy aliantów. To oni (głównie Brytyjczycy w znajdującym się w ich strefie Hamburgu) wedle własnego uznania udzielali pierwszych koncesji na rozwój tamtejszych tytułów, takich jak „Der Spiegel” czy koncern Axela Springera. W ciągu następnych dekad wydawcy ci zdołali nie tylko zdominować własny rynek medialny i uniezależnić go od dawnych patronów, ale wręcz przejść do międzynarodowej ofensywy.
Pluralizm i różnorodność
Osobną kwestią jest oczywiście ostatni typ „przechwycenia mediów” opisany przez Stiglitza, czyli wspomniane już „przejęcie poznawcze”. I tutaj próba mówienia na temat realności tego zjawiska natrafia na wielkie opory samych mediów, które nie lubią, gdy ktoś zaczyna poddawać w wątpliwość ich przezroczystość i niezależność od politycznych sympatii, towarzyskich wrażliwości czy interesów klasowych. Nie zmienia to jednak faktu, że te uwikłania przecież realnie istnieją. Sam Stiglitz pisze, że tego typu przechwycenie zwalczyć najtrudniej. A całkowicie pewnie nigdy nie uda się go wyeliminować. Jedynym sposobem na zmniejszenie natężenia zjawiska jest zatem dbanie o pluralizm i różnorodność wewnątrz newsroomów i redakcji. Chodzi o różne typy inności. Dla przykładu w Polsce (z racji dość jednolitej struktury etnicznej) mniej liczą się „wielokulturowość” lub parytety płciowe (gender balance w polskich mediach wypada na tle innych krajów nieźle). Dużo bardziej pilna jest różnorodność ideowa i dopuszczanie, aby w redakcjach mieścili się ludzie o różnych punktach widzenia. To w naturalny sposób zabezpiecza przed tworzeniem w mediach „kółeczek wzajemnej adoracji” oraz „tożsamościowych baniek”, broniących linii redakcyjnych jak okopów św. Trójcy.
Ale od tego jesteśmy dziś w Polsce niestety bardzo daleko.