W publikacji (jej polski tytuł to „Świat bez pracy: Technologia, automatyzacja i jak powinniśmy zareagować”) wyróżnia się rozdział „Age of Labour”(„Wiek pracy”), a w szczególności jego część dotycząca zależności między postępem technologicznym a wykształceniem ludzi, którzy w wyniku tego postępu tracą swoje miejsca pracy. Autor podaje, że w 2008 r. w USA przeciętny pracownik po studiach zarabiał prawie o 100 proc. więcej, niż osoba, która ukończyła jedynie szkołę średnią. W innych krajach występuje podobna zależność.
I co ciekawe, różnica ta w ostatnich dekadach rosła. Ale jak to jest możliwe, że rynek wycenia pracę wykształconych osób coraz lepiej w sytuacji, gdy podaż pracowników z dyplomem bardzo szybko rośnie? Zgodnie bowiem z podstawową zasadą ekonomii, która odnosi się do większości dóbr i usług, jeżeli podaż czegoś rośnie to jego cena spada (wyjątkiem są dobra luksusowe, których podaż i cena może rosnąć).
Od 1220 r. do 1930 r. stosunek płac rzemieślników do pracowników bez kwalifikacji spadał
Otóż faktycznie, przy wszystkich innych czynnikach takich samych, wzrost liczby osób po studiach musiałby doprowadzić do spadku ich płac. Ale wszystkie pozostałe czynniki nie były takie same. W szczególności w XX w. mieliśmy do czynienia z postępem technologicznym, który sprawiał, że rósł popyt na pracę osób wykształconych (chociażby informatyków) i to rósł w tempie szybszym, niż zwiększała się liczba takich osób na rynku. W efekcie ich płace też rosły. Ale postęp technologiczny nie zawsze działał w ten sposób.
Autor pokazuje w publikacji wykres wykonany na podstawie danych z Anglii od 1220 r. Dotyczy on różnicy między pensjami rzemieślników, a więc osób wykwalifikowanych, a pensjami innych pracowników (rzemieślnicy zastępują tutaj osoby z wyższym wykształceniem, jako że w średniowieczu takich osób było bardzo niewiele). I okazuje się, że stosunek płac rzemieślników do pracowników bez kwalifikacji od 1220 r. do 1930 r. spadał (choć ciągle wykwalifikowani zarabiali więcej). A zatem postęp technologiczny do początku XX w. prowadził do zmniejszenia liczby miejsc pracy dla osób wykwalifikowanych. Jak to możliwe?
Maszyny zamiast rzemieślników
Otóż zauważmy, że słynny Ned Ludd (prawdopodobnie postać mityczna), od którego nazwiska stworzono termin luddyzm, czyli nazwa ruchu społecznego osób protestujących przeciwko zabieraniu miejsc pracy ludziom przez maszyny, był wykwalifikowanym tkaczem. Tymczasem maszyny tkające były tak proste w obsłudze, że mogły je obsługiwać nawet dzieci (i nie jest to metafora, w pierwszym okresie rewolucji do tego typu pracy zatrudniano właśnie dzieci).
Podobnie było w innych branżach, takich jak produkcja broni, zegarków, maszyn do pisania, maszyn do szycia, silników – wszędzie maszyny zastąpiły wykwalifikowanych rzemieślników z „dłutem i młotkiem”. W efekcie wzrósł popyt na pracę niewykwalifikowanych pracowników m.in. do obsługi nowych maszyn. Na przykład w Anglii od 1500 r. do 1800 r. udział takich osób w populacji pracujących podwoił się.
Ekonomiści do niedawna uważali, że postęp technologiczny podnosi pensje wszystkich pracowników, tylko jednych może podnosić szybciej, a innych wolniej. Z danych wnikało, że od początku lat 80. XX w. pensje zarówno wykwalifikowanych, jak i niewykwalifikowanych rosły. Ale płace tych o średnim poziomie kwalifikacji stanęły w miejscu. I jak się chwilę zastanowimy, to faktycznie tak się dzieje.
Jest więcej wysoko opłacanych menadżerów czy informatyków i więcej osób w pracach nie wymagających wysokich kwalifikacji, takich jak fryzjerzy, kelnerzy, stróże, ogrodnicy. Ale mniej jest miejsc pracy dla osób ze środka hierarchii kwalifikacji, na przykład urzędników niskiego szczebla czy sprzedawców. Aby wyjaśnić ten fenomen trzech ekonomistów z Massachusetts Institute of Technology – David Autor, Frank Levy i Richard Murnane – wymyślili teorię znaną jako „Hipoteza Autora, Leviego i Murnane`a”. Pierwsza część tej hipotezy zakłada, że dotychczasowy sposób patrzenia na ryzyko automatyzacji danej profesji był błędny.
Empatia poza zakresem możliwości komputerów
Zakładano, że każdy zawód może wykonywać komputer albo nie. Tymczasem każda praca składa się z szeregu różnych czynności, z których to każda część jest w różnym stopniu podatna na automatyzację. Na przykład komputery są już tak sprawne, że są w stanie ocenić na podstawie badań czy dana osoba ma nowotwór. Ale już przekazanie tej informacji rodzinie w taki sposób, by spowodować jak najmniej stresu, jest umiejętnością wykraczającą, przynajmniej na razie, poza zakres możliwości komputera.
Postęp technologiczny podnosi pensje wszystkich pracowników, tylko jednych szybciej, a innych wolniej
Druga część teorii Autora, Leviego i Murnane`a mówi o tym, że patrzenie czy zawód wymaga kwalifikacji czy nie, nie jest dobrym wskaźnikiem tego, czy maszyny dadzą radę go wykonywać. Większe znaczenie ma to, czy jest on rutynowy. Ale przez rutynowy nie należy rozumieć „nudny”, ale taki którego wykonanie da się łatwo opisać w postaci instrukcji. A zatem można zapisać wytyczne jak zdiagnozować raka.
Ale algorytm jak z wyczuciem przekazać tę informację rodzinie, jak na razie, wydaje się poza zasięgiem możliwości komputerów. A więc postęp technologiczny w swojej istocie nie powoduje niszczenia miejsc pracy ani osób wykwalifikowanych, ani niewykwalifikowanych, tylko eliminuje prace rutynowe, a te mogą wykonywać zarówno osoby wykwalifikowane, jak i bez kwalifikacji.
Daniel Susskind obronił doktorat z ekonomii na Oksfordzie, gdzie także wykłada. Wcześniej pracował w brytyjskim rządzie jako doradca. Jego prezentację o przyszłości zawodów wygłoszoną w ramach TED obejrzało 1,4 mln osób. Tak więc bez wątpienia temat, którym się zajął jest nośny i wzbudza duże zainteresowanie. Problem z książką Susskinda jest jednak taki, że bardzo niewielka jej część zawiera oryginalne przemyślenia autora.
Gros publikacji sprawia wrażenie przeglądu szeregu najpopularniejszych książek dotyczących poruszanych treści m.in. „Bullshit jobs” Davida Graebera, czy „The Great Stagnation” Tylera Cowena. A w szczególności wtórne są obszerne fragmenty o tym jak technologia zastępuje ludzi. Na uwagę głównie zasługuje omówiony przeze mnie rozdział drugi oraz zakończenie, w którym Susskind spekuluje jak będzie wyglądał świat, gdy dla ludzi zabraknie pracy.
Szkoda, że nie poświęcił temu ostatniemu wątkowi więcej miejsca, bo trafnie zauważył, iż w naszej kulturze praca jest miernikiem wartości, a ludzie, którzy nie pracują produktywnie są źle postrzegani przez społeczeństwo i zwykle mają problemy z wysoką samooceną. W „A World Without Work” warte uwagi są zatem jedynie wybrane fragmenty. Resztę, bez większej szkody, można sobie darować.