(© PAP)
Ponad 100 lat temu, w opublikowanej w 1915 roku książce O mesjanizmie i konserwatyzmie polskim, Jan Gwalbert Pawlikowski (ekonomista i „jeden z pionierów ochrony przyrody”) napisał jakże aktualne słowa: „Oto nie jakaś twarda konieczność ekonomiczna, nie wzrost ludności i brak ziemi żywiącej, nie przemysł i komunikacja, nie para i elektryczność są najgroźniejszymi przeciwnikami przyrody; najgorszym jej wrogiem jest – jej „miłośnik”. (…) piękna, pełna świeżości i siły idea ukochania przyrody (…) wprowadzona [została] w życie pod dwoma hasłami: upiększania i uprzystępniania przyrody. Same w sobie hasła te są niewinne, a mogłyby być nawet pożyteczne, ale w wykonaniu stały się nader niebezpiecznymi, a często wprost zabójczymi dla idei”.
Pożar australijskiego buszu od wielu tygodni jest jednym z centralnych tematów codziennych wiadomości. Jesteśmy poruszeni tragedią społeczeństwa australijskiego, ofiarami ludzkimi i zniszczeniami przyrody.
Kilka dni temu, The Sydney Morning Herald (jedna z najstarszych i najbardziej wpływowych gazet w Australii – pierwsze codzienne wydanie ukazało się w 1840 roku) przypomniała, opublikowany na jej łamach, prawie jedenaście lat temu, artykuł Mirandy Devine pod znamiennym tytułem Green ideas must take blame for deaths (Zielone idee ponoszą winę za śmierć). Miranda Devine napisała ten artykuł kilka dni po wybuchu pożaru australijskiego buszu na początku lutego 2009 roku. W pożarach tych zginęło prawie 200 osób i spłonęło ponad 2000 domów. W artykule tym Devine stwierdziła, że to właśnie pseudoekolodzy ponoszą częściową odpowiedzialność za masowe pożary, ponieważ przez nich farmerzy nie mogli prowadzić, w kontrolowany sposób, wypalania buszu. Takie „kontrolowane wypalanie buszu” było praktyką stosowaną przez farmerów od dawna. Dzięki temu zmniejszano poziom zagrożeniu wybuchem dużego, niekontrolowanego pożaru. To kontrolowane wypalaniem łatwopalnych roślin dokonywane było w chłodniejszych miesiącach, dzięki czemu w miesiącach letnich, z bardzo wysoką temperaturą, niebezpieczeństwo wybuchu dużego pożaru było znacznie mniejsze.
Devine pisze o złości ocalałych mieszkańców St. Andrews, miejscowości strawionej przez pożar, gdzie w pożarach zginęło ponad 20 osób. Oskarżali oni ekologów, którzy w imię ochrony przyrody uniemożliwiali im ścinanie drzew herbacianych w pobliżu ich posiadłości. Drzewa te mieszkańcy zwyczajowo wycinali, aby zmniejszyć zagrożenie pożarem ich domostw. Devine powołuje się też na opinie dr. Phil’a Cheney, byłego szefa jednostki badawczej CSIRO ds. Pożarów buszu i jednego z pionierów zalecanego kontrolowanego wypalania. Powiedział on, że gdyby zniszczone przez pożar obszary zostały oczyszczone z substancji łatwopalnych, płomienie nie byłyby tak intensywne. Jego zdaniem łuszcząca się kora drzew „tworzy ogniste opaski, które przenoszą ogień na pięć kilometrów”. Jak twierdził Cheney, jedynym sposobem na zmniejszenie palności kory jest kontrolowane jej spalanie co pięć do siedmiu lat. Ładunki takiego „paliwa” powyżej ośmiu ton na hektar są uważane za zagrożenie pożarowe. Federalne dochodzenie parlamentarne w sprawie pożarów buszu w 2003 r. wykazało, że czterokrotny wzrost „paliwa gruntowego” prowadzi do 13-krotnego wzrostu ciepła generowanego przez pożar.
Miradna Devine przywołała też w tym artykule, powstały siedem miesięcy przed pożarem w 2009 roku, raport Komisji Ochrony Środowiska i Zasobów Naturalnych Parlamentu Wiktorii. W raporcie tym przedstawiono pięć zaleceń dotyczących kontrolowanego spalania, m.in trzykrotne zwiększenie obszarów kontrolowanego wypalania, ze 130 000 do 385 000 hektarów rocznie. Jak możemy się domyślać raport ten został całkowicie zignorowany i nie podjęto żadnych działań w kierunku zmniejszenia zagrożenia buszu pożarem.
Kilka tygodni temu w podobnym duchu wypowiedział się członek parlamentu Australii Barnaby Joyce, który obwinia Zielonych o zwiększenie ryzyka pożarów buszu przez sprzeciwianie się kontrolowanym jego pożarom. Z kolei australijskie służby odpowiedzialne za ochronę przeciwpożarową zdecydowanie zaprzeczyły skuteczności kontrolowanego wypalania.
Prowokowanie ograniczonych katastrof
Informacje o pożarach buszu australijskiego przypomniały mi, że to co napisałem 20 lat temu w Historii myśli ekonomicznej w rozdziale o Spontaniczności rozwoju dobrze wpisuje się w aktualną sytuację. Doświadczenie uczy, że każdy system, zarówno naturalny jak i stworzony przez człowieka, przechodzi przez fazy kryzysów, katastrof. Zrozumiałe zatem wydaje się, że człowiek stara się zapobiec tym katastrofom. Jednym ze sposobów jest próba ingerencji w naturalny bieg rzeczy jeszcze przed wystąpieniem sytuacji kryzysowej. Czy zawsze taka ingerencja daje oczekiwane rezultaty? Poniżej przestawione przykłady starań człowieka, by zapobiec katastrofie pokazują, że zwykle skutkują one znacznie większą destabilizacją rozwoju. Okazuje się, że lepszą strategią jest wręcz prowokowanie ograniczonych katastrof. Podejście takie jest szczególnie ważne w warunkach szybkiego rozwoju społecznego i gospodarczego, a ten występuje co najmniej od kilkudziesięciu lat w kręgu społeczeństw rozwiniętych gospodarczo. Lou Patt, swego czasu szef Hewlett-Packarda, jednej z najbardziej innowacyjnych firm na świecie, doskonale rozumiał ten rodzaj filozofii. Zapytany o źródła sukcesów HP odpowiedział, że „po to, by zapewnić sobie przywództwo w przyszłości powinniśmy mieć zdolność do kanibalistycznego zjadania tego, co robimy dzisiaj. Jest to przeciwne naturze człowieka, ale musimy zabijać nasz interes wtedy, kiedy jeszcze dobrze pracuje.”
Ciekawy jest przypadek zmiany stosunku ekologów do katastrof, jakie niosą ze sobą wielkie pożary lasów w XX wieku. Przez wiele lat wydawano ogromne kwoty na walkę z pożarami suchorośli wybrzeży śródziemnomorskich czy kalifornijskich chaparral. Faktycznie pożarów było coraz mniej, ale szybko okazało się, że skutki tego były nieoczekiwane i bardzo negatywne.
Dzięki ogniowi znika też gęstwina krzewów, zatem młode siewki mają też i więcej światła.
Z badań botaników wynika istnienie naturalnego przystosowania niektórych gatunków pirofitycznych (piros – ogień i fitos – roślina), które wręcz wymagają okresowych pożarów dla ciągłości swojej egzystencji. Współczesne wspaniałe bory długoszpilkowej sosny bagiennej z południowo-wschodnich regionów Stanów Zjednoczonych są przykładem takiego ekosystemu. Przy braku pożarów pirofityczna sosna bagienna szybko musiałaby ustąpić przed naporem bardziej ekologicznie „dojrzałych”, ale mniej odpornych na ogień lasów. Podobnie naturalne są cykliczne pożary lasów sekwojowych. Pożary wypalają gromadzące się przy ziemi suche i obumarłe części roślinne, są raczej krótkotrwałe, i nawet największe płomienie nie dosięgają żywej korony dorosłych drzew. Przejście pożaru nie oznacza dla drzew katastrofy, a dla ich nasion jest nawet zbawienne – wysoka temperatura otwiera silnie ściśnięte szyszki, które dopiero wtedy, pod wpływem wysokiej temperatury, wyrzucają nasiona. Młode siewki mają szansę rozwoju, gdy pożar odsłoni wilgotną warstwę gleby spod gromadzącej się na niej masy butwiejących szczątków. Dzięki ogniowi znika też gęstwina krzewów, zatem młode siewki mają też i więcej światła. Kora sekwoi jest gruba, zwarta, o strukturze podobnej do azbestu – stanowi więc skuteczne zabezpieczenie dla delikatnej warstwy żywych komórek w środku pnia.
Pożary towarzyszyły lasom sekwojowym od tysiącleci i przekroje większości starych pni noszą ich oczywiste ślady. Jednakże, sto ostatnich, najbardziej zewnętrznych pierścieni przyrostowych na żadnych drzewach śladów takich nie wykazuje. „Dzięki” ustanowieniu parku narodowego i aktywnej ochronie naturalnego lasu przez człowieka, a także powołaniu specjalnych służb, czuwających dniem i nocą nad „bezpieczeństwem” drzew, pożary ustały w ciągu pierwszego stulecia funkcjonowania parku narodowego. Okazało się jednak, że sekwoje przestały się rozmnażać – zamiast mozaiki drzew w rożnym wieku i różnym składzie gatunkowym począł powstawać jednolity bór sekwojowy z drzewami o znormalizowanej „pirofitycznej” wysokości. Polityka ochrony przed wszelkimi pożarami doprowadziła do sytuacji, w której każdy następny rok powiększał tylko zagrożenie pożarowe. Co gorsza, naturalny charakter ekosystemu, zasadnicza wartość, dla której podjęto ochronę lasów sekwojowych, stawał się coraz bardziej problematyczny. To, co udało się „ocalić dla potomności”, najwyraźniej przestało być lasem naturalnym, czyli tym ekosystemem, dla którego ochrony powołano park narodowy. Prowadzący w tym czasie badania w lasach Yellowstone ekolog z uniwersytetu Wyoming – D. Taylor, doszedł do wniosku, że tym, co utrzymywało przedtem ekologiczną różnorodność lasu, były pożary. Ich wyeliminowanie musiało zmienić charakter lasu. W tej sytuacji, wobec rosnącego zagrożenia pożarowego i utraty przez las jego naturalnych walorów, a przede wszystkim w celu przywrócenia reprodukcji drzew, które w ogóle przestały się rozmnażać, zdecydowano się na lokalne „przepały” w nadziei odtworzenia naturalnej struktury lasu i zmniejszenia niebezpieczeństwa niekontrolowanego samozapłonu, który mógłby zagrozić całemu drzewostanowi. Takie eksperymentalne przepały rozpoczęto w 1972 roku, dokładnie w stulecie powstania parku.
Egnodon palczasty zapuszcza korzenie
Wielki Kanion dostarcza innych dowodów na to jak nieobliczalnie szkodliwe skutki może przynieść ochrona przed naturalnymi katastrofami. W 1963 roku uruchomiono zaporę Glen Canyon, która piętrzyła wody rzeki Kolorado powyżej Wielkiego Kanionu. Zapora zmieniła naturalne letnie gwałtowne wezbrania rzeki na łagodne dzienne odpływy oraz przypływy wymuszane zapotrzebowaniem na energię odległych miast. W ten sposób wyeliminowano normalną sezonową zmienność przepływu rzeki i położono kres ogromnym wezbraniom, które corocznie nawiedzały kanion. Naturalne wezbrania trwały jedynie kilka tygodni w ciągu roku, były one główną siłą rzeźbiącą koryto rzeki. Uruchomienie zapory Glen Canyon spowodowało rozwój egzotycznej roślinności, wymycie piaszczystych łach oraz zatkanie głównego koryta stertami otoczaków. Po wybudowaniu zapory w 1963 roku „całe napływające rumowisko osadzało się powyżej zapory w świeżo utworzonym zbiorniku Lake Powell; większość piaszczystych plaż zaczęła stopniowo zanikać … niektóre progi w rzece zostały tak zatamowane przez grube cząstki rumowiska z bocznych kanionów, że na pewnych odcinakach nawigacja była znacznie utrudniona … Zmiany te wpłynęły także na rozwój roślinności w kanionie. Rodzima wierzba, a także egzotyczny tamaryszek, krzak Alhagi cameloram, a nawet egnodon palczasty (z rodziny traw) zapuściły korzenie na dotąd pustych plażach. Stare drzewa jadłoszynu baziowatego rosnące na dawnej linii wysokiej wody zaczęły wymierać”. Stabilizacja przepływu sprzyjała rozrastaniu się drzew i krzewów na obszarach przybrzeżnych, stanowiących nowe miejsca bytowania dla pewnych zagrożonych gatunków ptaków. Zielone pasmo nowej roślinności uczyniło z nieurodzajnego kanionu bardziej gościnny obszar dla nowych gatunków dzikich zwierząt.
Geolodzy przekonali się, że sztuczna powódź może być korzystna dla kanionu i stali się orędownikami tego pomysłu
Te „korzystne” zmiany w ekosystemie kanionu odwracały uwagę od tendencji w złym kierunku. Przez 20 lat, do 1983 roku, nie zdawano sobie sprawy z istotnej roli, jaką odgrywały wezbrania w kształtowaniu kanionu. Dopiero same siły przyrody zmusiły do myślenia. W czerwcu 1983 roku nagłe topnienie śniegu zalegającego od zimy gwałtownie wypełniło zbiornik Lake Powell. Zmusiło to dyspozytora zapory Glen Canyon do upustu wody z prędkością 2750 m3/s (znacznie mniej od przepływu naturalnego, w 1957 roku zarejestrowano przepływ ok. 3500 m3/s). Skutki powodzi z 1983 roku były zaskoczeniem. Gdy wody ustępowały z zalanych brzegów, znający dobrze rzekę naukowcy i przewodnicy byli zdziwieni, widząc większe niż uprzednio plaże pokryte świeżym piaskiem. Powódź unicestwiła pewne egzotyczne rośliny, które rosły tu nienaturalnie bujnie oraz w wielu miejscach częściowo przywróciła środowisko sprzyjające faunie nadrzecznej. Odpływ ze zlewni rzeki Kolorado pozostał jednak stosunkowo wysoki przez następne trzy lata i dyspozytorzy zapory Glen Canyon byli zmuszeni spuszczać olbrzymie ilości wody. Gdy tylko naukowcy zdobyli dokładne informacje o zagrożeniach i korzyściach z wywoływania powodzi w kanionie, zdali sobie sprawę z potrzeby odtwarzania pewnego typu wezbrań. Geolodzy przekonali się, że sztuczna powódź może być korzystna dla kanionu i stali się orędownikami tego pomysłu w środowisku naukowym od 1991 roku. Oczywiście wystąpiło wielu przeciwników celowych powodzi. Dominowała jednak opinia, że celowa powódź przysporzy więcej korzyści niż szkód. 26 marca 1996 roku otworzono pierwszą z czterech gigantycznych rur strumieniowych w zaporze Glen Canyon, rozpoczynając rekonstrukcję środowiska naturalnego. Ta eksperymentalna powódź okazała się bardzo skuteczna. Latem 1996 roku wielu obserwatorów uznało, że wygląd rzeki Kolorado przypomina już trochę stan pierwotny.
Analogicznie można podawać przykłady nieoczekiwanych i negatywnych skutków ingerencji w procesy gospodarcze i społeczne. To temat na książkę, a nie na krótki artykuł. Na koniec może jedynie wspomnę o sławnym programie Wojny z biedą, ogłoszonym 8 stycznia 1964 roku przez prezydenta USA Lyndona B. Johnsona. Warto przeczytać ocenę tego programu z perspektywy pięciu dekad od czasu jego ogłoszenia, np. w raporcie Wojna z ubóstwem po 50 latach albo w artykule Daniel J. Mitchell Bieda w USA radykalnie spadała – aż Lyndon Johnson wypowiedział jej wojnę.