(©Envato)
Każdy, kto zna Chiny z autopsji lub trafi tam w podróży, jest zaskoczony rozmiarami inwestycji – nowe szybkie koleje, autostrady, mosty, estakady, lotniska, wieżowce. Nie trzeba się też zbyt długo przyglądać, by zauważyć inny fenomen. To „miasta-widma”, czyli całe dzielnice, a nawet miasta „na pokaz”, już wybudowane, a puste. Można je spotkać na terenie całych Chin, zarówno na południu i na wybrzeżu, jak również na pustynnych obszarach północy (gdzie symbolem stało się miasto Ordos, z niebywałą, nowoczesną architekturą, a jednak puste).
Fenomen był znany od dawna, a zjawisko bumu inwestycyjnego jeszcze przyspieszyło w wyniku skierowania przez rząd ogromnych sum (4 biliony juanów – 586,7 mld dolarów) w odpowiedzi na kryzys na rynkach światowych w 2008 roku. Całe Chiny zamieniono w jeden wielki plac budowy, a w powszechnym rozumieniu tamtejszych mieszkańców najlepszą ścieżką uzyskania szybkich pieniędzy stały się, kwitnące jak przysłowiowe grzyby po deszczu, firmy deweloperskie.
Skorumpowani
Skorzystały one z dodatkowych środków wyasygnowanych wtedy przez państwo na inwestycje, ale już wcześniej korzystały z kredytów na wielką skalę. Albowiem od połowy lat 90. minionego stulecia, w trakcie odważnych prorynkowych reform ówczesnego „cara chińskiej gospodarki” (premiera w latach 1998-2003) Zhu Rongji postawiono na szybki rozwój infrastruktury. To wtedy dokonano głębokiej decentralizacji dochodów budżetowych, pozwalając władzom lokalnym, prowincjonalnym, miejskim, a nawet powiatowym na własne przedsięwzięcia, produkcję i inwestycje.
Urzędnicy niższego szczebla szybko zrozumieli na czym polega ich szansa. Narodziła się swoista symbioza: lokalni notable zaczęli przejmować grunty i udzielać zezwoleń na prowadzenie nowych inwestycji – i oddawać je w ręce deweloperów. Jak to w Chinach, robiono to bardziej na zasadzie guanxi, dobrych znajomości, a nie twardych reguł czy przepisów. Narodziły się firmy deweloperskie, dla których, niczym w początkowej fazie kapitalizmu, liczył się jedynie zysk. Władze lokalne to popierały, bo same kroiły ten tort. Władze centralne natomiast albo przymykały oczy, albo po cichu ten proceder wspierały, bo kwitnący i dynamiczny rynek nieruchomości stał się jednym z kół zamachowych szybko rosnącej gospodarki, a to był wówczas cel najważniejszy: wysoki wzrost.
Kiedy jednak zjawisko przyspieszyło na nieporównaną dotychczas skalę wraz z uruchomieniem pakietu stymulacyjnego po 2008 r., po dojściu do władzy na przełomie 2012/13 nowa ekipa pod wodzą Xi Jinpinga (i z jego osobistej inicjatywy) ruszyła do bezprecedensowej w całej historii ChRL kampanii antykorupcyjnej. Łapano – jak to barwnie ujmowano – pchły i tygrysy, czyli zarówno drobnych krętaczy, jak też prawdziwych krezusów (tak w sensie majątkowym, jak nawet politycznym, bo spowodowano upadek np. 71 generałów, 42 członków Komitetu Centralnego KPCh, a nawet polityków z pierwszych stron gazet – Bo Xilaia i Zou Yonkanga). Ocenia się, że do jesieni 2018 r., kiedy tę kampanię nieco wyciszono, przeprowadzono dochodzenia wobec 2,7 mln osób, a 1,5 mln skazano na zazwyczaj długotrwałe surowe wyroki (także śmierci).
Xi Jinping w swej długiej biurokratyczno-partyjnej karierze aż 17 lat przebywał na południu, głównie w prowincji Fujian. Przez pewien czas było o niej głośno na całe Chiny za sprawą niezwykle barwnego biznesmena i dewelopera Lai Changxinga. Był to bowiem osobnik, który korzystając z dobrych guanxi z lokalnymi władzami korumpował wszystkich na wszelkie możliwe sposoby – aż w końcu uciekł z wielkimi pieniędzmi do Kanady. Po latach dokonano jego ekstradycji, ale pod warunkiem dożywocia, bowiem wcześniej w procesie jego gangu trafiły za kraty 84 osoby, w tym partyjni notable, merowie miast i wiceszef lokalnej policji, spośród których aż 18 osób skazano na śmierć.
Trzy czerwone linie
Xi Jinping był bardzo blisko, ale skandalu uniknął – i już wtedy zwrócił na siebie uwagę jako „nieprzemakalny”, tzn. nieskorumpowany, a więc taki, który „nie bierze”. Po raz wtóry, na jeszcze większą skalę, zasłużył sobie na ten przydomek podczas wspomnianej i bezprecedensowej co do skali ogólnokrajowej kampanii antykorupcyjnej. A teraz, jak wszystko na to wskazuje, mamy do czynienia z trzecią odsłoną tego procesu.
A to dlatego, że podczas pandemii koronawirusa władze centralne raz jeszcze zdecydowały się ożywić gospodarkę za pomocą pakietu stymulacyjnego, niemal jak po kryzysie 2008 roku. Pamiętano jednak, co się wówczas działo. Nałożono na to najnowsze dane, które mówiły jednoznacznie: firmy deweloperskie, wygłodzone przez wiele miesięcy pandemicznego postoju zaczynają ponownie bez umiaru brać kredyty. Dlatego władze, widząc dramatyczny wzrost zaciąganych kredytów (o 200 proc. w okresie grudzień 2020 r. – styczeń 2021 r., według danych Banku Centralnego) w odpowiedzi nakreśliły bardzo surowe i dotychczas niespotykane „trzy czerwone linie”, jak je nazwano. Na ich mocy dana firma nie może brać kredytu wyższego niż 15 proc. jej długu w skali zasobów finansowych, 15 proc. ich aktywów w stosunku do długu i wreszcie nie więcej niż 15 proc. posiadanych kapitałów.
Chiński sektor nieruchomości może spowolnić wzrost na świecie
A wtedy stało się jasne to, o czym praktycznie wszyscy – w Chinach i poza nimi – doskonale wiedzieli: na rynku deweloperskim w ChRL wyrosła potężna bańka. Dotychczas jej nie ruszano, bo przynosiła dochody i wzrost, a ponadto – co niebagatelne – Chińczycy lokują swe majątki przede wszystkim w mieszkaniach i lokalach (ocenia się, że właśnie tam umieścili 75-80 proc. własnych zasobów i oszczędności). Dotychczas korzystało na tym państwo, a wraz z nim lokalne władze, deweloperzy, no i zwykli obywatele. A na dodatek, co nie mniej ważne, ten sektor urósł tak bardzo, że odpowiada za około 30 proc. PKB całego państwa.
Zgubione miliardy
Tyle tylko, że mechanizmy rządzące tym sektorem od dawna były chore i nieprzejrzyste. Rodziły się nie tylko miasta i osiedla-widma, czy pustostany, po których hulał wiatr, ale równocześnie rosły długi napędzane przez – ciągle nienasycone i żądne zysku – władze lokalne. Według szacunków, bo dane bywają rożne, dług publiczny w ChRL sięgnął poziomu 270-330 proc. PKB, a więc stał się po prostu niebezpieczny, a na dodatek całkowicie sprzeczny z deklaracjami rządu centralnego mówiącymi o „zrównoważonym wzroście”.
Według szacunków, bo dane bywają rożne, dług publiczny w ChRL sięgnął poziomu 270-330 proc. PKB, a więc stał się po prostu niebezpieczny.
Wygląda na to, że nie było wyjścia – i trzeba było rozpocząć tę operację pod nazwą „regulacja sektora deweloperskiego w Chinach”. Ostatnio stało się o niej głośno, szczególnie za sprawą drugiego z największych inwestorów na tym rynku, firmy Evergrande (Guangzhou Hengda), którego chętnie obnoszący się bogactwem szef Xu Jiayin (Hui Ka Yan, bo pochodzi z Kantonu i tamtym językiem mówi) już wcześniej był na tyle barwny, a zarazem rzutki w biznesie, że zwracał na siebie uwagę. Był bowiem zarazem właścicielem jednego z najlepszych klubów piłkarskich w Chinach, sponsorem wielu wystaw, imprez masowych i sportowych, a nawet pokazów mody. Mówi o tym w swoich podcastach trójka Polaków zamieszkałych w Szanghaju: Piotr Sochoń, Weronika Truszczyńska i Nadia Urban, dając nam tym – ciekawą – niejako oddolną perspektywę i opis tego, co się tam teraz na rynku nieruchomości dzieje.
Evergrande jest właścicielem ponad 1300 osiedli i projektów deweloperskich w aż 320 chińskich miastach. Okazało się jednak, że nowych zasad i nakreślonych czerwonych linii nie był w stanie wytrzymać i oto od września tego roku stało się jasne, że nie będzie w stanie spłacić swego długu szacowanego na ponad 300 mld dolarów. Sprawa natychmiast, co zrozumiałe, wywołała ogromne zainteresowanie na całym świecie. Przynosząc przy tym pytania: czy przypadkiem nie będzie to „chiński Lehman Brothers”, a więc – inter alia – czy Chinom nie grozi potężny krach, podobnie jak USA w 2008 roku.
Czym się sprawa zakończy, jeszcze nie wiemy, chociaż znając logikę chińskiego systemu, należy przede wszystkim spodziewać się przejęcia tych długów przez państwo. Tyle tylko, że Evergrande nie stanowi odosobnionego przypadku. Już przed nim o spłatę długów zwróciły się m.in. takie firmy jak: Huarong Asset, a także trzy wielkie konglomeraty państwowe (SOE): zespół kopalni Yongcheng, fabryka samochodów Huachen oraz Tsinghua Unigroup. Zadłużenie niektórych z nich też idzie w miliardy dolarów, a łączne sumy, o których się mówi, przekraczają już roczny PKB Polski.
Sprawa jest poważna i nic dziwnego, że wywołuje taki szum medialny, rodzi masę spekulacji, a jednego stanowiska brak. Największa kontrowersja dotyczy tego, czy Chinom grozi tylko spowolnienie gospodarcze, czy też krach? Z tymi ostatnimi tezami należałoby być ostrożnym, bowiem mamy do czynienia z prawdziwym kolosem, który już raz – o czym się dzisiaj stanowczo zbyt mało pamięta i mówi – przeszedł wielki, potrójny szok na własnych giełdach (lipiec i sierpień 2016 i styczeń 2016). Wtedy Chiny straciły łącznie około biliona dolarów, a jednak się utrzymały na powierzchni (choć daleko nie wszyscy ich obywatele; szacuje się, że ok. 80 mln osób poniosło wtedy ogromne straty). Dzisiejsze rezerwy finansowe oraz zasoby w twardej walucie ChRL szacowane są na 3,2 biliona dolarów i dowodzą, że państwo może i ma z czego interweniować. Pytanie tylko, czy może to być proces w pełni kontrolowany albo przynajmniej – w jakim stopniu?
Otwarte pytania
Z przypadku Evergrande i innych firm w sektorze finansowym oraz państwowym, bez względu, jak Chiny przejdą przez ten poważny zakręt, rodzi się już dzisiaj kilka istotnych wniosków. Wiele wskazuje na to, że:
- W ramach narastającej i wszechobecnej centralizacji i wzmacnianego interwencjonizmu państwowego Xi Jinping i jego administracja postanowiły uregulować działający dotychczas na rynkowych, ale nie do końca przejrzystych zasadach sektor deweloperski, czyli 1/3 rynku. Jest to eksperyment odważny, ale potencjalnie groźny.
- Uderzono w deweloperów, postacie albo barwne, obnoszące się bogactwem, jak szef Evergrande – Xu Jiayin, albo nawet kontrowersyjne, działające na pograniczu gospodarczego podziemia oraz na styku z władzami lokalnymi. Te drugie też należało poskromić, bo narastający dług z racji ich niepohamowanych żądz zysku dawno już przekroczył dopuszczalne rozmiary.
- Na chińskim rynku mieszkaniowym, rozbuchanym, ale niebywale rozwarstwionym i drogim (ceny mieszkania w centrum Pekinu czy Szanghaju mogą przekraczać 60, a nawet 80 tys. złotych za metr kwadratowy…) zapewne dojdzie do rewolucji. Rodzi się przy tym – otwarte dziś – pytanie: ile za to wszystko zapłacą bezpośredni konsumenci i użytkownicy? Ponieważ to akurat tam umieszczone są chińskie lokaty majątkowe, władze muszą być ostrożne, by nie przekroczyć delikatnej granicy społecznego przyzwolenia, a potencjalnie ogromnego niezadowolenia.
- Nikt nie wie, jak daleko pójdą regulacyjne zapędy władz – i jak ostatecznie ułożą się relacje rynek – państwo w systemie, gdzie ingerencja KPCh w życie mieszkańców niestety bezustannie narasta.
Najwyraźniej Chiny weszły w nowy, poważny zakręt. Nie wiemy, jak z niego wyjdą, ale przyglądać się warto. Gdyby bowiem władzom centralnym w Pekinie coś się nie powiodło, to skutki ich ewentualnych błędów – z oczywistych względów – mogą być poważne i odczuwalne nie tylko w samych Chinach.