Piotr Boguszewski (©NBP)
Obserwator Finansowy: Dlaczego w kwietniu nie było publikacji szybkiego monitoringu przedsiębiorstw?
Piotr Boguszewski: Nie zdecydowaliśmy się na publikację w kwietniu ze względu na aktualność i adekwatność zebranych danych. Przypomnijmy, że głównym źródłem tzw. twardych danych raportu są sprawozdania F-01, a w warstwie opinii przedsiębiorców – nasze badania ankietowe firm. Jeśli chodzi o dane GUS za pierwszy kwartał, to kryzys specjalnie jeszcze się w nich nie ujawnił bowiem lockdown objął tylko dwa tygodnie marca, a więc jedną szóstą całego okresu. Do tego nasze, tzw. miękkie informacje ankietowe były zbierane – zgodnie z harmonogramem tego badania – do 13 marca, a więc znowu przed wprowadzeniem najpoważniejszych ograniczeń. Gdybyśmy opublikowali raport oparty o te źródła, to już w tym momencie byłby on nieaktualny i w dodatku mogący wprowadzać opinię publiczną w błąd. Szybko zdecydowaliśmy zatem, aby odświeżyć oraz zweryfikować dane i pod koniec marca uruchomiliśmy specjalną sondę dla około 500 przedsiębiorstw. Choć jej wyniki w pierwszym rzędzie wykorzystały organy decyzyjne banku centralnego, to także opinia publiczna może się z nimi zapoznać w pierwszej, z opublikowanych już w okresie pandemii, lipcowej edycji Szybkiego Monitoringu NBP.
Pańskim zdaniem udało się uchwycić istotę wpływu pierwszej fazy COVID-19 na gospodarkę, czy potrzeba kolejnego kwartału?
Wydaje się, że udało nam się uchwycić przynajmniej jeden z głównych mechanizmów oddziaływania tego szoku na przedsiębiorstwa w jego początkowej fazie. Chodzi o gwałtowny spadek przychodów w firmach przy jednoczesnym, wysokim udziale kosztów stałych. Udział tych kosztów jest zróżnicowany branżowo, ale także i w innych przekrojach. Problem jest szczególnie dotkliwy m.in. w niektórych usługach, w których decyzje administracyjne związane z lockdownem mogły nawet całkowicie wyzerować popyt, jak np. w przypadku fryzjerów, ale sztywne wydatki zostały – pensje, koszty wynajmu lokalu itp. To był praktyczny test grubości poduszki finansowej w okresie przedpandemicznym. Firmy, w których była ona zbyt cienka, bardzo szybko mogły wpadać w kłopoty płynnościowe. Dlatego już w sondzie marcowej pytaliśmy firmy o grubość tej poduszki. Okazało się, że kilkanaście proc. przedsiębiorstw już na początku kryzysu sygnalizowało problemy w tym obszarze. To pokazuje, jak ważne były podjęte wówczas, wspierające płynność, szybkie działania rządu i banku centralnego.
Ale to dopiero pierwszy wątek, tak?
Tak, najważniejszy. Drugie zjawisko, które pokazały wyniki marcowej sondy, ale i kolejne nasze analizy, to wpływ szoku na oczekiwania. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że ten wstrząs obok skutków w sferze realnej, spowodował także wiele różnych i silnych reakcji psychologicznych, które przełożyły się lub przełożą się na decyzje gospodarcze. Czasem również utrudniały one właściwą interpretację samych wyników badań sondażowych. W szczególności, tak duży negatywny szok niewątpliwie był źródłem nadmiernego pesymizmu ocen i teraz może czasem nie być łatwo ocenić, na ile spadek danego wskaźnika wynika z faktycznego pogorszenia się sytuacji firm, a na ile z tego pesymizmu. Taki problem oczywiście zawsze występuje w badaniach opinii, ale w „normalnych” czasach jedni coś oceniają zbyt dobrze, inni zbyt krytycznie i w zagregowanym wskaźniku oba te błędy znoszą się. Przy tak dużym kryzysie „optymistów” prawie nie ma. Nasze kolejne ankiety prowadzone w marcu, maju i czerwcu potwierdziły istnienie tego zjawiska. Powyższy problem ma też lustrzane odbicie – poprawa sytuacji, po tak negatywnych wydarzeniach, może bowiem być oceniana przez firmy przesadnie pozytywnie; zwłaszcza że odreagowanie głębokiego spadku jest w pierwszej fazie znaczące (może pojawić się tzw. efekt niskiej bazy) i wielu wydaje się, że wszystko łatwo i szybko wróci do stanu przedkryzysowego.
No właśnie, w marcu wpływ pandemii na swoją sytuację za katastrofalny lub silnie negatywny uznawało aż 43 proc. firm, w maju 38 proc., a w czerwcu 23,4 proc.
Warto dociec dlaczego tak się stało. Oczywiście zadziałała psychologia, o której już mówiłem; zwłaszcza, że nie było końca świata takiego, jakiego się firmy subiektywnie wcześniej obawiały. Jednak ważniejszy jest inny czynnik, wzmacniający zresztą i ten pierwszy – uruchomiono programy wsparcia, a przedsiębiorstwa mogły skorzystać z wielu instrumentów pomocowych. I oba te elementy złożyły się na zmniejszenie obaw o 20 pkt. proc. w ciągu dwóch miesięcy, choć trudno oszacować, w jakich proporcjach i czy wyłącznie one.
W raporcie czytamy, że najgorzej było między drugim a trzecim kwartałem 2020 roku, ale punkt wyjścia sprzed pandemii mamy osiągnąć rok później – między drugim a trzecim kwartałem 2021 roku. Jeśli optymizm się utrzyma, to może być szybciej?
Ekonomiści dyskutują o tym problemie często tak, jakby wracali do nauki alfabetu – czy to odbicie będzie przypominać literę V, U, W, L, a może nawet kształt pierwiastka. Nasi przedsiębiorcy wskazują, że przynajmniej w początkowej fazie odbudowy po szoku jest duża szansa na odbicie V-kształtne; zwłaszcza, że na razie nie widać poważniejszych uszkodzeń sfery podażowej gospodarki. Nie ma zbyt wielu sygnałów dotyczących zerwanych łańcuchów dostaw, masowo upadających zakładów produkcyjnych, czy takiej fali bezrobocia, jakiej obawiano się na początku kryzysu. Co więcej, ten potencjał może spotkać się z dość dobrze odbudowującym się popytem konsumentów – wrażliwym m.in. na sytuację na rynku pracy, a ta jest nienajgorsza. W każdym razie firmy są na razie dosyć optymistyczne – 80 proc. z nich deklaruje, że osiągnie stan sprzed epidemii nie dłużej niż w przeciągu roku.
Firmy są na razie optymistyczne – 80 proc. z nich deklaruje, że osiągnie stan sprzed epidemii nie dłużej niż w przeciągu roku
Dalsza przyszłość jest bardziej nieprzenikniona. Zagadką pozostają inwestycje, których prognozy nie są najlepsze, i zagranica – doświadczająca często gorszych skutków pandemii niż Polska. Pozostaje też pytanie o nastroje konsumentów w dłuższym horyzoncie. Proces wzrostu w tej dłuższej perspektywie może być więc mniej dynamiczny niż prawe ramię literki V. Oczywiście żyjemy w niepewnych czasach i każdy pozytywny scenariusz powrotu jest prawdopodobny m.in. pod warunkiem, że na jesieni epidemia nie przybierze niepokojących rozmiarów i nie będą konieczne kolejne administracyjne ograniczenia działalności gospodarczej.
Produkcja przemysłowa i sprzedaż detaliczna już narysowały wykresy w kształcie „V”. Czy ta recesja jest zatem zupełnie inna od spowolnień np. z 2001, 2008 czy 2011 roku, które były mniej gwałtowne, ale i dłuższe?
Tak, to jest zupełnie inny szok. My w Szybkim Monitoringu nazywamy go wstrząsem administracyjnym o głębokich skutkach ekonomicznych, bo spowodowany jest dyskrecjonalnymi decyzjami antyepidemicznymi, które w dodatku blokują działanie szeregu „normalnych” dostosowań ekonomicznych. W przypadku szoku ekonomicznego, gdy np. rośnie bezrobocie, to konsumenci mniej chętnie korzystają z restauracji, ale one mogą wtedy obniżać ceny, wprowadzać ofertę lunchową itd. Jeśli jednak wszyscy klienci decyzją administracyjną z dnia na dzień znikają, bo firma jest zamykana, to w pierwszej chwili nie ma ona żadnego pola manewru. W tym sensie szok administracyjny blokuje wiele kanałów naturalnych dostosowań ekonomicznych, a więc często też i trudno ekonomistom takie zdarzenie analizować.
Z punktu widzenia dynamiki ścieżki odbudowy bardzo ważne jest to, co się dzieje później. Jeżeli wstrząs ten nie zacznie powodować poważniejszych skutków podażowych, czyli np. właśnie masowych bankructw, ograniczenia produkcji i dostaw, dezorganizacji życia ekonomicznego w innych obszarach, to odbicie może być nawet prostsze niż w przypadku klasycznego spowolnienia, bo często dla zapoczątkowania fazy ożywienia wystarczy tu samo zniesienie restrykcji.
Chyba także pod warunkiem, że szok administracyjny dotknął gospodarkę w dobrej kondycji, bez nierównowag. To był nasz przypadek?
Takich gospodarek bez żadnych problemów na świecie nie ma, ale jest to słuszna uwaga. Przedkryzysowa kondycja sektora przedsiębiorstw była relatywnie dobra, choć znajdowaliśmy się w fazie cyklicznego spowolnienia, a kilkanaście procent firm bardzo szybko, po wprowadzeniu lockdownu, już miało słabe poduszki płynnościowe.
Chcę jeszcze zwrócić uwagę na pewien szczegół, który w praktyce oznacza, że narzędzia wspierające gospodarkę z powodu jej kłopotów wywołanych pandemią mogą także – do pewnego stopnia – działać antycyklicznie. Otóż często trudno jest rozróżnić cykliczne, czy sezonowe pogorszenie sytuacji firmy od zaburzeń spowodowanych wyłącznie pandemią. Nierzadko też obie te sytuacje w danym przedsiębiorstwie nakładają się co powoduje, że gdyby nie znajdowało się ono jednocześnie w gorszej pozycji cyklicznej, sam COVID-19 nie obniżył by przychodów przedsiębiorstwa poniżej progów uprawniających do korzystania z instrumentów pomocy. W takich przypadkach wsparcie „tarczowe” może mieć więc również wymiar antycykliczny.
Z ankiet wynika, że w najgorszych miesiącach – marcu i kwietniu najlepiej radził sobie przemysł i budownictwo, najgorzej hotele i restauracje. Do tego doszła sytuacja eksporterów, którzy zostali odcięci od części nabywców z UE.
W marcu i kwietniu tak. Jeśli chodzi o eksport, to jego roczna dynamika była w tych miesiącach silnie ujemna, przy czym jest za wcześnie, by wyciągać tu bardziej długoterminowe wnioski. Bliski mi jest jednak pogląd, że w dłuższym horyzoncie polscy eksporterzy mogą nawet skorzystać na deglobalizacji i skracaniu łańcuchów dostaw. Doświadczenie pokazuje bowiem, że są oni elastyczni i konkurencyjni kosztowo, a to w warunkach tego typu szoku, osłabiającego siłę nabywczą wielu konsumentów, może być szczególnie dużym atutem.
Co do branż w kraju to jest to nieco bardziej skomplikowane. Przy szoku o takim charakterze i skali myślenie kategorią branży może kryć w sobie pewne pułapki. Przykładowo – hotel przy lotnisku, który wcześniej organizował głównie międzynarodowe konferencje, teraz i w przewidywalnej przyszłości może stać pusty, a hotel w miejscowości turystycznej, nastawiony na gości krajowych, może przeżywać oblężenie. Oba działają w tej samej branży, ale ich sytuacja jest zupełnie inna. Wstrząsy stricte ekonomiczne w większym stopniu rozlewają się po branży „demokratycznie” eliminując, w pierwszym rzędzie, podmioty mniej efektywne. Tu hotel przy lotnisku mógł być przed kryzysem dużo bardziej rentowny od pensjonatu nad morzem, ale szanse przetrwania są teraz odwrotne.
No właśnie – dla ilu firm po wykorzystaniu pomocy państwa, dalsza działalność nie będzie miała sensu? Wskaźnik ekspozycji na ryzyko bankructwa wynosi 7,5 proc., czyli najwyżej w historii badania.
Choć warunki przyznawania pomocy zawierają mechanizmy zachęcające do sanacji i zniechęcające do „gry na upadłość”, może tu dochodzić do pewnych zakłóceń, a faktyczny czas próby przyjdzie po wykorzystaniu instrumentów wsparcia, które zresztą się kończą. Mam jednak nadzieję, że większość firm korzystających ze wsparcia poradzi sobie w nowej rzeczywistości o własnych siłach; zwłaszcza, jeśli proces odbicia będzie, przynajmniej w najbliższym czasie, V-kształtny. Jeśli bowiem uda się w gospodarce uniknąć głębokich skutków podażowych, zwłaszcza o charakterze strukturalnym, to strategia „kupowania czasu” dla wielu podmiotów okaże się wystarczająca do tego, by wyjść na prostą. Znacznie trudniej mogą mieć firmy w gospodarkach np. silnie uzależnionych od międzynarodowej turystyki, która jeszcze długo może przeżywać trudne chwile.
Ciekawy wykres w najnowszym raporcie to kanały transmisji szoku COVID-19 do sektora przedsiębiorstw. Okazuje się, że najsilniej firmy odczuły presję kosztów pracy przy silnie zredukowanych przychodach, potem zatory płatnicze i negatywne nastroje konsumentów. Najmniejsze znaczenie miały spadki cen surowców i brak pracowników zagranicznych. Coś Pana w tej hierarchii zaskoczyło?
Ta hierarchia potwierdza diagnozę o przewadze skutków popytowych nad podażowymi w polskiej gospodarce w czasie lockdownu związanego z COVID-19. To nie było oczywiste bowiem w USA istnieją badania sugerujące odwrotną hierarchię. Gdyby u nas dominowały skutki podażowe, lista byłaby inna – na pierwszych miejscach mielibyśmy kwestie braków w zaopatrzeniu, dezorganizacji procesów produkcji etc. Wtedy też w wielu elementach inaczej należałoby zaprojektować programy pomocowe.
W komentarzach rynkowych po publikacji raportu skupiono się na zapaści w inwestycjach. Ich realny wzrost to tylko o 0,9 proc. r/r wobec 8,7 proc. r/r średnio w latach 2018/19. Chyba ciężko będzie wrócić do średniej.
Ja zapytam tak – czy przy tego typu szoku gospodarczym mogło to wyglądać inaczej? Kiedy mamy spadające przychody przy stałych kosztach to trzeba szukać płynności. Pierwsze jej źródło to odkładanie wydatków na cele, które mogą zaczekać – często właśnie inwestycji. Celowo mówię tu o odkładaniu, a nie ścinaniu, bo do szeregu projektów inwestycyjnych można wrócić w lepszych czasach. W dodatku, z każdą niepewnością przedsiębiorca w końcu musi „coś zrobić”, o ile sama nie zniknie. I jeśli się okaże, że np. jesienią pandemia nasila się, nie ma szczepionki, ani skutecznych lekarstw, to już to są jakieś przesłanki, z których wynika, że w tych warunkach z wirusem przyjdzie firmie funkcjonować nawet przez wiele lat. Wtedy ta niepewność zmienia się w pewność – że wręcz trzeba zainwestować. Załóżmy, że jestem właścicielem hotelu – wtedy bardziej odseparowuję od siebie pokoje, przebudowuję kuchnię i likwiduję wspólną jadalnię. Na razie nie mam wiedzy aby twierdzić, że to konieczne, ale gdy tylko taka wiedza, nawet tak pesymistyczna, jak dotycząca przewlekłego charakteru pandemii, się pojawi to będę musiał zrealizować te inwestycje. Zrealizować albo wejść w zupełnie nowy biznes, co też wymaga nakładów.
Z każdą niepewnością przedsiębiorca w końcu musi coś zrobić i albo inwestować na podstawie wiarygodnych przesłanek, albo zmienić branże
A inwestycje publiczne mogą skutecznie zastępować prywatne, gdyby to nie zadziałało?
Oczywiście racjonalnym działaniem państwa w sytuacji kryzysu, gdy aktywność sektora prywatnego jest niewielka, jest stymulowanie efektywnych wydatków publicznych. Za tym kryje się też przekonanie, że inwestycje publiczne mogą pociągnąć i niektóre prywatne, a zastrzeżenia związane z tzw. efektem wypierania mają mniejsze znaczenie. Pamiętajmy również, że w Polsce nakłady inwestycyjne są silnie skoncentrowane i kilku dużych inwestorów, prywatnych, czy publicznych, może „zrobić wynik”. To nie musi być suma wielu mniejszych inwestycji.
Może Pan obiecać, że najgorsze już za naszą gospodarką i tak jak na przełomie marca i kwietnia już nie będzie?
Chcę podkreślić jedno, o czym piszemy w tekście, a co często umyka w relacjach dziennikarskich. Dwie trzecie firm deklaruje, że ma się dobrze albo bardzo dobrze. Więc co w tym kontekście oznacza to najgorsze? To, że tych którym jest źle, jest dużo więcej niż w lepszych czasach. By więc to najgorsze było za nami – słabym musi się poprawić, a mocnym – nie pogorszyć. Oczywiście w obecnej sytuacji jest bardzo wiele różnego typu zagrożeń; w tym związanych z kondycją gospodarki światowej i u naszych głównych partnerów handlowych. Musimy więc uważać bardziej niż normalnie, ponosić pewne koszty, a odbudowa potrwa. Jednak jeśli nie nastąpi wymknięcie się pandemii spod kontroli, gwałtownie nie pogorszą się nastroje konsumentów, to większość przedsiębiorstw ma szanse odbudować swoją pierwotną pozycję. Przy tych założeniach rzeczywiście, najgorsze powinno być już za nami.
– Rozmawiał Marek Pielach